piątek, 19 sierpnia 2016

Nuestro itinerario

Wyprawa dzień po dniu.

18.06 POLSKA Wrocław, CZECHY Praga
19.06 TURCJA Istanbul, KOLUMBIA Bogota, Medellin
20.06 Medellin, Sante Fe de Antioquia, Medellin
21.06 Medellin, Piedra del Peñol, Guadalpe, Medellin
22.06 Medellin, Santo Domingo, Medellin
23.06 Bogota, PERU Lima
24.06 Lima
25.06 Lima
26.06 Pucallpa, Yarinacocha
27.06 Yarinacocha, Pucallpa, statek
28.06 statek
29.06 statek
30.06 statek
01.07 statek
02.07 statek
03.07 statek, Iquitos
04.07 Iquitos, Barrio Florido, Independiencia, Iquitos
05.07 Iquitos, Quistococha, Iquitos
06.07 Iquitos, dżungla
07.07 dżungla
08.07 dżungla
09.07 dżungla, Nauta
10.07 Nauta, Lagunas
11.07 Lagunas, Yurimaguas, Tarapoto, Pedro Ruiz
12.07 Pedro Ruiz, Cataracta de Gocta, Tingo Viejo
13.07 Tingo Viejo, Kuelap, Chachapoyas, Bagua Grande
14.07 Bagua Grande, Jaen, San Ignacio, La Balsa, EKWADOR Zumba
15.07 Zumba, Loja, Cuenca
16.07 Cuenca
17.07 Cuenca, Ingapirca, Cañar
18.07 Quito
19.07 Quito, Otavalo, Peguche
20.07 Peguche, Otavalo, Laguna Quicocha
21.07 Laguna Quicocha, Cotacachi, Ipiales, Tulcan, Ibarra, Pasto
22.07 Pasto, Mocoa, Pitalito, San Agustin
23.07 San Agustin, Pitalito, La Plata
24.07 La Plata, Tierradentro
25.07 Tierradentro, Popayan
26.07 Popayan, Silvia, Cali
27.07 Cali
28.07 Cali, Armenia, Salento, Cocora
29.07 Cocora, Salento, Medellin
30.07 Medellin, Montería, Santa Marta
31.07 Santa Marta, Parque Tayrona (Arrecifes)
01.08 Parque Tayrona (Arrecifes)
02.08 Parque Tayrona (Castilleres)
03.08 Parque Tayrona, Cartagena
04.08 Cartagena
05.08 Cartagena, Magangue
06.08 Magangue, Mompos, Magangue, Sincelejo, Monteria
07.08 Monteria, Turbo
08.08 Turbo, Capurganá, Sapzurro
09.08 Sapzurro, Capurganá, Sapzurro
10.08 Sapzurro, Cabo Tiburón, Sapzurro
11.08 Sapzurro, La Miel, Cabo Tiburón, Sapzurro
12.08 Sapzurro, Capurganá, Turbo, Medellin
13.08 Medellin
14.08 Medellin, Rio Claro, Doradal
15.08 Bogota
16.08 Bogota
17.08 Bogota, Panama,
18.08 Stambuł, Praga, Wrocław

wtorek, 16 sierpnia 2016

Nie taka Bogota straszna, jak ją malują.

Dokładnie sobie wszystko obliczyliśmy. Planowana godzina odjazdu autobusu to 23, pewnie wyjedziemy o 24, mówią, że droga trwa 6 godzin, więc pewnie potrwa 7h. Będzie idealnie, dojedziemy do Bogoty o 7 rano, o 8 będziemy u naszego hosta z couchsurfingu. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy autobus przyjechał o czasie. Zaskoczenie było jeszcze większe, gdy obudzono nas w autobusie, mówiąc, że jesteśmy już na miejscu, było ciemno, a nasze zegarki wskazywały 4 rano. To był ten jeden jedyny raz w historii transportu publicznego w Kolumbii, kiedy coś jechało krócej (i bardziej punktualnie) niż powinno. Ten dzień zapisze się na kartach historii kraju... Dworzec autobusowy w Bogocie, jest ponoć jednym z bardziej wydajnych dworców w Kolumbii, ale niestety nie ma na nim zbyt wielu udogodnień, żeby w ciepełku przyżulić i przeczekać. Musieliśmy zadowolić się kawałkiem podłogi i ciasno owinąć w śpiwory, żeby dotrwać to bardziej ludzkiej porannej godziny.

Bogotá jest ostatnim turystycznym celem naszej podróży. A jak nas wszyscy przed nią ostrzegali! Że transport publiczny nie działa, że powietrzem nie da się oddychać, że żyje się beznadziejnie i że brzydkie to miasto i po co tam jechać. Dokładnie to samo powiedziałabym o Warszawie, oni mówią to o Bogocie, może jakby stolice mniej zadzierały nosa, to bardziej byśmy je bardziej lubili :P  Ale muszę przyznać, że Bogotá pozytywnie nas zaskoczyła. Położona na 3.000m.n.p.m, została założona tak wysoko, gdyż zauważono, że na tej wysokości nie występuje już malaria. Dolega do wysokiego pasma gorskiego, a na jednym ze szczytów wznosi się piękny, górujący nad rozlewającym się w dolinie miastem kościół. Na górskie zbocza wspina się najstarsza część Bogoty czarująca i spokojna, dolegająca do naprawdę reprezentatywnego centrum miasta. Duże place, szerokie wyłączone z ruchu ulice (powiew europejskości), ogromne neoklasycystyczne budynki. Niby nic, ale po dwóch miesiącach w Ameryce Południowej to robi wrażenie. Pomyślcie, ktoś to musiał ZAPLANOWAĆ, wybudować, dać na to kasę. Niewiarygodne! Ja nie szydzę, podobało mi się tam. Dodatkowo Bogotá ma w swoim turystycznym repertuarze kilka całkiem niezłych muzeów (Botero i złota) i parę kościołów (Santa Clara!!!). Oraz przecudny widok na 7 milionowe miasto (z przedmieściami ok 9 milionów) z okolicznych wzgórz. Tak duże miasto robi olbrzymie wrażenie. Jak opowiadaliśmy tambylcom, że mieszkamy w mieście, które ma 700 tysięcy i jest nazywane dużym miastem, to nie do końca wiedzieli jak to zinterpretować.

Dużą atrakcją i miejscem weekendowych wyjazdów jest savana bogotana, gdzie zabrał nas kolega naszego kolegi ze studiów, też lekarz. W szerokiej dolinie ciągną się liczne zielone pastwiska poprzedzielane szpalerami drzew i wypasają krowy. Widok, jak na Kolumbię, dość niespotykany, ale jak bardzo polski! Można się było poczuć prawie jak w domu. Zwiedziliśmy też małe, kolonialne miasteczko, jakby kopię wielu innych małych wiosek, które zwiedzaliśmy kilka lat temu w Hiszpanii. Tam pańskim, kolumbijskim gestem zostaliśmy zaproszeni na najlepsze i największe  w naszym życiu burgery. Tak duże, że nawet Jedyny nie pokonał 600g wołowiny. A to o czymś świadczy. Wysłuchaliśmy też opowieści o tym, jak żyje się w Kolumbii, jak (nie)funkcjonuje państwo i jakim błogosławieństwem jest bycie lekarzem i pacjentem w Polsce.



środa, 10 sierpnia 2016

Nic-nie-robienie

Sapzurro okazało się dobrym wyborem. Znacznie mniej turystyczne niż Capurganá, widać było, że toczy się tu spokojne, codzienne życie. Zatrzymaliśmy się u El Chileno i był to strzał w dziesiątkę! Z niewiadomych nam przyczyn większość backpackersów chcących spać w namiotach albo na hamakach (czyli tych dzielnych backpackersów) ciągnęła właśnie do niego, dzięki czemu wieczory umilaliśmy sobie długimi pogawędkami o podróżach, świecie, życiu. Nie stroniliśmy podczas tych wieczorów od rumu, który idealnie wpisywał się w nasze rozmowy, szum morza i palmowych liści. Pomysł Jedynego na odświeżający wieczorny drink, doczekał się nawet własnej nazwy! Ron polaco (polish rum) zawierał w sobie cztery ważne składniki, jakimi była panela (odparowany sok z trzciny cukrowej), limonka (prosto z drzewa oczywiście) i rum (z Medellin) z odrobiną wody. A może to rumu miała być odrobinka...?



Kolejnym dużym plusem tego miejsca były liczne mangowce, na których punkcie wszyscy (my, przyjezdni) oszaleliśmy. Och, oczywiście kokosy, karambole czy limonki też można było łatwo zdobyć wychylajac się z namiotu, ale mango nie przebije nic. Z zewnątrz trochę poobijane, niby sczerniałe i nadjedzone przez osy, w środku najbardziej soczyste, rozpływające się w ustach, słodkie jak miód. Aż żal, że tak dużo z nich się marnowało, choć dzielnie nad tym pracowaliśmy. Ach, gdybym miała tam słoiki...

El Chileno nie zajmował się campingiem sam, ewentualnie zbierał opłaty i zabawiał gości. Od pozostałej roboty, czyli sprzątania, gotowania, sprzedaży była Doña Silvia, która dodatkowo na głowie miała parę niby chorych wnucząt. Chłopcy byli tak strasznie chorzy, że nie mogli iść do szkoły, więc całymi dniami szwendali się za gringo, podpatrywali co robią i co mają, a jak pewnego dnia odkryli gitarę, to serenadom nie było końca (a nie były to najczystsze nuty pod słońcem). Doña Silvia wielkiej cierpliwości do nich nie miała, ale za to miała wielki talent do gotowania! I za to ją cenimy! Za 25 złotych od łebka (tak dużo, bo to będą duże sztuki, powiedziała), przyrządziła nam langusty w sosie z mleczka kokosowego! To było niewiarygodnie dobre, a udało nam się zamówić to tylko dlatego, że kolega popatrzył , jak niosła to danie na obiad dla El Chileno i nieśmiało zapytał, czy my też moglibyśmy o takie poprosić. Wieczorem, gdy Doña Silvia juz już wychodziła, trzeba było wyciągać El Chileno z domu, żeby zgraja spragnionych turystów mogła wydać trochę pieniędzy i kupić sobie po parę piw. Zmysłu do biznesu, może nie zupełnie, ale brak...




Camping znajdował się tuż nad morzem, tak że z naszego namiotu widać było właściwie całe wejście do zatoki. Można było spokojnie zostawić swoje rzeczy i pójść się zanurzyć w ciepłej wodzie, popluskać się jeszcze przed śniadaniem. I przed obiadem, i po obiedzie, po powrocie z plaży i przed kolacją. Czyli zawsze! Co jeszcze bardziej zaskakujące całe dno zasłane było koralowcami i wcale nie trzeba było iść na odległą plażę, żeby je znaleźć. Były tuż przy nas, na wyciągnięcie ręki. Ale to wcale nie znaczy, że nas nie nosiło i nie zwiedziliśmy wszystkich możliwych plaż w okolicy. Chociaż naprawdę się staraliśmy. To miał być nasz odpoczynek, mieliśmy wygrzewać brzuchy i nic nie robić i faktycznie nam się to udało. Z poznanym na miejscu Francuzem robiliśmy swego rodzaju zawody, kto będzie bardziej leniwy. Teksty "cały dzień czytałem dzisiaj książkę w hamaku", "mieliśmy iść do La Miel, ale nam się nie chciało", "spałem do 11" nagradzane były gromkimi brawami i głosami uznania. Ale bądźmy szczerzy, tam było tak pięknie, że zbyt długo nie dało się bez tych widoków piaszczystych plaż wytrzymać.








poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Wywczas

Udaliśmy się na wczasy. Żeby nic-nie-robić, wygrzewać brzuchy na słońcu, kąpać się w lazurowym morzu i żeby generalnie było nam ciepło i nie śpiesznie. I to udało się nam idealnie! Tak idealnie, że chętnie zostałabym tam kilka dni dłużej.

Te kilka dni spokoju chcieliśmy spędzić na wybrzeżu Kolumbii niedaleko Panamy. Dopływa się tam około 40-50 osobowymi łodziami. Ale nie tak szybko, najpierw na tą łódź trzeba wsiąść! Łodzie wypływają z portu w Turbo. Samo miasto nie ma nic ciekawego do zaoferowania, ale czuje się w nim portowy, czysto zarobkowy, ale nieturystyczny klimat. Do nabrzeża zacumowanych jest wiele statków, po których widać, że swoje czasy świetności mają już za sobą. Mimo że kiedyś woziły tylko pasażerów, to teraz pozostało im jedynie cargo. Pokłady zarzucone są stertami platanów, drewna, wypchanych po brzegi kartonów, a rzesze ludzi, w znacznej większości potomków czarnoskórych niewolników, biegają z towarami między pokładem a podstawionymi ciężarówkami. Część pasażerska portu nie jest duża i spokojnie można ją nazwać małym piekiełkiem. Każdego ranka jest tam niewiarygodny tłum, wszyscy się przepychają, panuje ogólny chaos i dezinformacja. I to wszystko, mimo że każda osoba ma już kupione bilety i wie, że dla niej miejsca starczy! Wyglądało to, jakby firma pierwszy raz zajmowała się organizacją tego typu przedsięwzięcia i jeszcze nie wypracowała sposobu na opanowanie tłumu i kierowanie nim. Kolejnym wyzwaniem po przejściu kontroli biletowej było ważenie bagaży i płacenie za nadmiarowe kilogramy. Muszę przyznać, że jesteśmy całkiem nieźli w kłóceniu się po hiszpańsku, kiedy ktoś chce nas orżnąć. Pracownik zawołał nam prawie dwukrotnie więcej za każdy dodatkowy kilogram, a dodatkowo policzył nam więcej kilogramów niż faktycznie mieliśmy. Udało nam się zbić cenę o ponad połowę, czyli nawet poniżej ceny oficjalnej :p Niewiarygodnym jest to, że to nie tylko nas, gringo, chcieli oszukać. Oszukiwali równo wszystkich, czarnych, żółtych, Kubańczyków czy Kolumbijczyków. WSZYSTKICH!


Poupychani na ławkach jak szprotki, czuliśmy się trochę jak uchodźcy albo nielegalni emigranci chcący opuścić Kolumbię i dostać się do lepszego świata, jakim są Stany Zjednoczone (potem okazało się to prawdą, przynajmniej jeśli chodzi o większą część pasażerów naszej łodzi). Spędziliśmy 2 godziny w ślizgu, mknąc z nieprawdopodobną prędkością nawet 57 km/h! Czasem prawie że lecieliśmy w powietrzu, tylko niestety każdy "upadek" i uderzenie w fale bolało w pośladki, a posiłek pospiesznie zjedzony przed rejsem niebezpiecznie lewitował w żołądku. 3 silniki, po 250 koni mechanicznych każdy, robią swoje.

Takim sposobem dostaliśmy się do chyba najbardziej turystycznej wioski w regionie- Capurganá. Zdecydowaliśmy się kontynuować naszą podróż i kolejną łodzią (z przemiłym, ale niemożliwym do zrozumienia czarnoskórym, siwym Panem sternikiem, który sterował łodzią z prawdziwie ułańską fantazją, zawsze na najwyższym biegu, nie zważając na fale) dostaliśmy się do Sapzurro.




piątek, 5 sierpnia 2016

Wreszcie Cartagena

Oczekiwania wobec Cartageny mieliśmy bardzo duże. Wszyscy, których spotykaliśmy na swojej drodze jednogłośnie stwierdzali, że jest to najpiękniejsze miasto Kolumbii. Jechaliśmy tam trochę z duszą na ramieniu, bojąc się, że wcale takie się nie okaże. Że wyobrażamy sobie stare miasto ładne na europejski sposób, otoczone murami, z gęsta zabudową ładnych domów w środku i rozsianymi kamiennymi kościołami, a spotka nas zupełnie co innego. Jakie było nasze zdziwienie, gdy już pierwszego wieczoru (a właściwie nocy; uwielbiamy trafiać do nieznanego miasta po zmroku), gdy szukaliśmy noclegu w dzielnicy Getsemani, ta dzielnica nas oczarowała. Należy nadmienić, że słyszeliśmy o niej jako o dzielnicy położonej poza ścisłym centrum, gdzie da się znaleźć jakiś tani nocleg. Wąskie, gwarne uliczki, tętniące wieczornym życiem, małe placyki ze starymi kościołami napchane siedzącymi na każdym możliwym murku ludzmi. I co najważniejsze, wyniosłe kamienice przy głównych ulicach, a przy przecznicach, małe, jednopiętrowe domki z otwartymi drzwiami i oknami, w których można było obserwować toczące się życie. Co za atmosfera! Oczywiście nie wszystkie budynki były odnowione. Te, które pozostawały w ruinie pokryte były licznymi graffiti, co nadawało dzielnicy Getsemani fajnego charakteru wiecznej młodości, fiesty i backpackerskich podróży.


Centrum miasta okazało się bardzo zadbane i odnowione. Tutaj też, tak jak w Getsemani, istnieją  dwa rodzaje zabudowań: wyższe, dostojniejsze kamienice i jednopiętrowe domki.
Kamienice, z reguły w stonowanych kolorach, mają podolepiane do ścian drewniane, kolonialne balkony, a wejścia do kamienic strzegą ogromne, ciężkie, oczywiście drewniane drzwi, do których bardziej pasuje nazwa "wrota". Małe, jednopiętrowe domki na zachodzie centrum przylegają do siebie ściśle ściana do ściany, a pomalowane są na wszystkie możliwe, byle jaskrawe, kolory świata. A jak same są białe, to chociaż wykusze okienne mają różowe albo jaskrawoniebieskie. Nad oknami zwisają czapy soczysto zielonych liści, tworzących idealne tło dla różowych kiści kwiatów. Tymi uliczkami naprawdę można spacerować bez końca. Obraz Cartageny dopełniają liczne kościoły i place. Do dużej części kościołów wejść się nie da, chyba miasto zabrało się za renowację  wszystkich na raz. Na placach przy nich przesiadują rzesze czarnoskórych (to chyba niepoprawne politycznie) mieszkańców. Zawsze można znaleźć tam kogoś, kto sprzedaje gorące tinto (czarna kawa) albo cokolwiek innego, czego dusza zapragnie. Oczarował nas pewien sprzedający, śpiewnie recytując produkty, które posiada "AGUA, COCA COLA, weed, AGUA!"




Przechadzając się po mieście (właściwie to krążąc szukając sklepu i śniadania) zupełnie przypadkowo spotkaliśmy młode, polskie małżeństwo z dzieckiem. Tak dobrze się rozmawiało przez tą chwilę na ulicy, że umówiliśmy się na wieczorne piwo. Miło było spotkać wreszcie kogoś tak podobnego do nas, o zbliżonych poglądach i zainteresowaniach. Spędziliśmy razem naprawdę świetny wieczór!

To, o czym należy jeszcze wspomnieć, to wszędobylscy naganiacze i uliczni sprzedawcy. Na całym wybrzeżu są oni bardzo natarczywi, ale w Cartagenie to była kulminacja ich wszyskich możliwości. Najgorsze jest to,  że to samo dzieje się na dworcach autobusowych. Człowieka w spokoju nie zostawią, póki nie sprzedadzą tego, czego chcą.  I nie wystarczy powiedzieć NIE. Nawet 10 razy nie poskutkuje. My doprowadziliśmy się do tego stanu, że jak widzieliśmy idących (lub co gosza biegnących) w naszym kierunku naganiaczy,  to odwracalismy się na pięcie i uciekaliśmy. Dosłownie. Pewnym sposobem na ulicznych sprzedawców było mówienie, że już się ma dany produkt lub już się było na danej wycieczce lub że nie potrzebujemy NICZEGO. Z tym ostatnim słowem zupełnie nie umieli sobie poradzić.









środa, 3 sierpnia 2016

Raj na ziemi

Zaczęło się dość wyczerpująco, bo od godzinnego spaceru z wielkimi, kilkunastokilowymi plecakami, a Parque Tayrona do najchłodniejszych miejsc na ziemi bynajmniej nie należy. Pot lał się strumieniami, chusteczki można było wykręcać, a koszulki mieliśmy zupełnie przemoczone. To nie deszcz, to produkcja własna! Ale szczęśliwie udało się dotrzeć do wymarzonego campingu i rozbić między palmami kokosowymi. Później nawet zastanawialiśmy się, czy jednak nie jesteśmy zbyt blisko tych palm, bo kokosy spadały w naszych okolicach z dość dużym hukiem. Ale dzięki temu spełniają się marzenia- świeży kokos prosto z drzewa! Mąż każdego ranka serwował mi do śniadania idealnie chłodną wodę kokosową! I nawet nie potrzeba bylo do tego maczety, wystarczył scyzoryk i trochę siły. Często także na plażach można było znaleźć kokosy, a połączenie słońce- morze- plaża- kokos jest wręcz idealne!


Plaże niedaleko naszego campingu okazały się przepiękne. Najbliżej położona nas Aranilla urzekła mnie jasnym piaskiem, błękitna wodą i położeniem w małej zatoczce. Kolejna, La Piscina, spodobała się Mężowi- jest wąska, ale dość długa, a nad nią zwieszają się liczne palmy. Plaża Cabo San Juan, może i cudna, ale przeraziła nas ilością wygrzewających się brzuchów. Chociaż jakby porównać to do polskiego morza, to wyszłoby, że przesadzamy. W naszej okolicy były to jedyne plaże, na ktorych można było się kąpać, na innych plażach było to zabronione ze względu na duże fale i prądy. A więc oznacza to, że resztę plaż mieliśmy właściwie tylko dla siebie! Niewielu prócz nas się nimi zainteresowało. Ich strata, bo naprawdę zapierały dech w piersiach i nie ustępowały w niczym tym popularnym, były nawet piękniejsze. Długie, puste, z palmami dającymi cień, piaskiem ze złotymi, skrzącymi się drobinkami pod stopami. Gdy zanurzaliśmy się w  wodzie, te złote iskierki wirowały wokół nas, sprawiając niesamowite wrażenie. Podczas długich spacerów po plaży, uciekały przed nami małe, mleczno- kawowe kraby i chowały się do swoich mikro-jam. Nad naszymi głowami szybowały statecznie klucze pelikanów, właściwie w ogóle nie poruszając skrzydłami.

Raj na ziemi.



PS Mąż każe napisać, że widzieliśmy 25-centymetrowego kraba. Widzieliśmy. Duży był. O taaaki.







niedziela, 31 lipca 2016

Przedsionek raju

Chyba nie chcę bardzo dokładnie opisywać naszej drogi jaką przebylismy, aby tu dojechać. Nadmienię tylko, że rozpoczęliśmy podróż o godz. 12 w Salento a skończyliśmy ją o godz. 19 dnia kolejnego w Santa Marta, właściwie cały czas spędzając w autobusach, z jakimiś 15-30 minutowymi przerwami na przesiadki. Najciekawiej było od momentu wejścia na dworzec w Medellin. Zdecydowaliśmy się wsiąść w autobus o 00:30 do Monteria, ktory mial jechac 5 godzin. Przyjechal opóźniony o 45 minut i kontynuował opóźnianie się, gdyż w Monteria obudzilismy sie rano okolo 10. Przynajmniej sie wyspaliśmy... Tam złapaliśmy bezpośredniego, 6 godzinngo busa do Santa Marta. Bus okazał się ani bezpośredni ani 6 godzinny. Po jednej przesiadce i 8 godzinach dotarlismy do Santa Marty.
Santa Marta trochę nas zawiodła, ale może zbyt duże mieliśmy wobec niej oczekiwania. No bo jak ktoś słyszy SANTA MARTA, koło CARTAGENY, nad morzem, w cieple, palmy, kolonialnie itp, to co sobie myśli? Minimum: WOW. Albo nawet więcej WOWów. Miasto jest spore, a samo interesujące turystycznie centrum malutkie. Kilka ładnych z zewnątrz, bielonych kościołków (+katedra), porozsiewane wśród szarej zabudowy domki kolonialne, nadmorski bulwar. I tyle. Ale wizyta miała swoje plusy. Udało nam się trafić z głodem w porę almuerzo (obiadu), co jest dość dużym sukcesem, bo z reguły ich pory posiłków i nasze zupełnie się rozmijają i czasem długo szukamy, zanim coś upolujemy. Po niedzielnych mszach ludzie wylegali na placyki przed kościołami, gdzie czekały już kramy z jedzeniem, a my postanowiliśmy się do tej uczty dołączyć. W kilku miejscach sprzedawano zupę rybną lub zupę z owocami morza (obie zachwycająco dobre!), panowie na wózkach mieli termosy z gorącym tinto (czarna kawa), a w cieniu drzew można było napić się lemoniady z limonki czy świeżo robionych soków z pomarańczy lub arbuza. Po zaspokojeniu głodu i uzupełnieniu zapasów żywnościowych w plecakach ruszyliśmy do Parque Tayrona.






niedziela, 24 lipca 2016

Tierradentro

Tierradentro to górzysty obszar, na którym rozrzucone są niezliczone ilości prekolumbijskich grobowców. By zobaczyć większość z nich, potrzeba około 7 godzinnego spaceru. Grobowce są niesamowite! Dobrze zachowane i bardzo autentyczne. Są to jamy wykute w skale wulkanicznej, niekiedy z kolumnami i malunkami. Schodzi się do nich, a właściwie ześlizguje, po ogromnych stopniach, które z całą pewnością nie spełniłyby norm Unii Europejskiej. Otacza je też piękna przyroda - góry ze zboczami pokrytymi plantacjami kawy, bananów i manioku. Pokonując wytyczony szlak, mija się gospodarstwa, które jakby trwają w XIX w. Nad głowami latają olbrzymie ptaki, a raz spod nóg uciekł nam niewielki wąż. Bardzo ładny, kolorowy i w czarne cętki, ale podobno był dość niebezpieczny...




Na noc zostajemy na kempingu, którego właściciel opowiada nam jak wygląda proces uprawy kawy i późniejsza jej obrobka. Dla niego rzeczy zupełnie oczywiste są dla nas czarną magią, więc często musimy go dopytywac o szczegóły.



Kolejnego dnia wyjeżdżamy. Oczywiście że o świcie! Jedziemy do Popayan a dalej do Cali i przez Medellin aż nad północne wybrzeże.

sobota, 23 lipca 2016

Kolumbia de novo

Po kilku dniach na Północy Peru, przekroczeniu granicy na "zabitym dechami" przejściu w okolicach Zumby i przejechachaniu Ekwadoru znów dotarliśmy do Kolumbii. Im bardziej na Północ się posuwamy, tym mniej jest osób o skośnych oczach i śniadej (żółtej) skórze, a więcej czarnych i białych.

Nasz pierwszy nocleg w Kolumbii to Pasto. Długo tu nie zabawiamy, bo przyjeżdżamy po zmroku a wyjeżdżamy o swicie. Za to nocleg nam się udał. Za 20 000 COP bardzo ładny pokój z internetem i łazienką (oczywiście był też telewizor, jak dotąd mieszkalismy w pokojach bez okien, bez farby na ścianach i z myszami, ale nigdy bez TV). Skoroświt idziemy na postój camionetas, czyli terenówek by dotrzeć do Mocoa. Dawniej najniebezpieczniejsza droga na kontynencie, Trampolín de la Muerte, dziś wciąż wbudza respekt. Nieutwardzana nawierzchnia, przepaść po jednej i ściana dżungli po drugiej stronie. W końcu dojeżdżamy do celu i po kilku przesiadkach kończymy dzień  w San Aagustin.

Kolejnego dnia idziemy do bardzo ciekawego Muzeum Archeologicznego, z ogromną ilością przedwiecznych posągów, wykutych przez dawnych mieszkańców tych terenów. W okolicy znów nie zostajemy długo, by wiecej czasu spędzić w kolejnym ciekawym miejscu, jakim jest oddalone o pół dnia drogi Tierradentro. Żeby się tam dostać, po kilku przesiadkach lądujemy w La Plata. Dojeżdżamy w nocy (18:30 to tutaj już noc) brak dalszych połączeń zmusza nas do zostania tu do kolejnego dnia. Trochę jest to takie miejsca, gdzie diabeł mówi dobranoc. Jak idziemy ulicą, czujemy na sobie wzrok wszystkich, ktorzy są dookoła. Jakbyśmy świecili w ciemnościach. Zatrzymujemy się w hostelu tworzącym jeden biznes wraz z warsztatem samochodowym, wychodzimy coś zjeść i czym prędzej wracamy. Wyjeżdżamy znow skoroświt. Bez żalu...

poniedziałek, 11 lipca 2016

Bote rapido

To luksusowy srodek transportu w Amazonii. Kosztuje znacznie więcej niż Lancha, czyli zwykły statek (taki, jakim plynelismy z Pucallpy) ale płynie nieporownywalnie szybciej. Wyglada troche jak Boening. I z zewnątrz - bardzo dlugi i smukły kadłub, i wewnątrz - trzy długie rzędy siedzeń, z przejsciem po srodku. Zabiera około sześćdziesięciu pasażerów. Całość napędzana jest trzema silnikami zaburtowymi o łącznej mocy 160 koni. płynie się cały czas w ślizgu z szybkością 30 km/h - na wodzie to jest cos! W cenie są nieduże, ale lepsze niż na statku posiłki i nocleg po drodze w hostelu (nie pływa się nocą). Dystans Nauta - Yurimagłas pokonamy w dzień i kilka godzin, doplywajac do celu rano. Statkiem są to podobno bite trzy dni, a po sześciu dniach rejsu do Iquitos, jakkolwiek byla to swietna przygoda, nie mamy najmniejszej ochoty na stratę czasu.

O piątej siadamy na naszych miejscach, plecaki zostawiwszy daleko na dziobie, razem ze stertą innych bagaży. Na pokład wchodzą kolejni pasażerowie oraz obnosni sprzedawcy, oferujący ładowarki, ciasteczka, lekarstwa medycyny naturalnej, tabletki na każdą dolegliwość, nożyczki i wszystko to, co w tym momencie wydaje nam się najmniej przydatne.

Po chwili zaczyna grać muzuka. Początkowo znosimy ją dobrze, jeszcze nieswiadomi tego, ze głośniki tuż naprzeciw których siedzimy, nie zamilkną już nigdy. NIGDY! Muzyka, filmy i kabarety (bo telewizorki też są, a jakże!). Tym będą nam umilać podróż przez najbliższe półtorej doby. Natężenie dzwieku jest takie, ze musimy założyć korki do uszu a i tak trudno nam wytrzymać. Wszyscy inni w siódmym niebie. Kolejną godzinę "Sekretów Peruwianskiego humoru" pasażerowie przyjmują z niegasnacym entuzjazmem. Pan, ktory przebiera się za Panią i klepie się po posladkach jest nagradzany salwami śmiechu. Aktorzy, przebrani za grubasów, tańczący do nowowoczesnej muzyki bawią wcale nie mniej.

W przerwie od kabaretów, raczeni jesteśmy filmami z lat dziewięćdziesiątych. Strzelanina, wybuchające samochody i jedna wybitna jednostka, zabijająca strzelajacy do niej batalion gangsterów z rewolweru. Potem wschodnie sztuki walki. Łamanie desek dlonią. Łmanie cegieł dłonią. Wybitna jednostka, zabija bez użycia broni batalion gangsterów, chcący ją zabić bez użycia broni. Nie da sie tego oglądać. Ale nie oglądać też się nie da, bo glosniki ryczą.

Ryczą także, gdy gra muzyka. Jesli w Peru słychać muzykę, prawie na pewno jest to miejscowy pop o miłości. Niewiesci, cieniutki głosik, śpiewa o tym, jak to cierpi i jak to już nie może wytrzymać bez niego, lub dla odmiany z nim. Po przesłuchaniu 5 piosenek, ma się praktycznie pewność, że tekst powtórzy się z którąś z wczesniejszych. A piosenek takich są setki i wydaje mi się, ze przesluchalismy je wszystkie...

Powyzszy opis pasuje do każdego środka transportu zbiorowego w Ameryce Poludniowej, ale my najbardziej cierpielismy w Peru, szczególnie na Bote rapido. Z wielką ulgą pożegnaliśmy Amazonię, zeszliśmy na stały ląd i wsiedlismy na pakę przeladowanego pick upa. W uszach szumial tylko wiatr...






sobota, 9 lipca 2016

IP- wyprawa do dżungli

Kilka słów o tym, jak zorganizować wypad do dżungli. Nie oszukujmy się, Cejrowskim nie jesteśmy, dla National Geographic nie pracujemy, więc jak ktoś planuje 100 dniową wyprawę, żeby odnaleźć ostatni okaz czegoś-tam, to tutaj nie dowiecie się, jak się do tego przygotować. Chociaż wymienione niżej firmy już pewnie będą wiedziały, jak się za to zabrać.

GDZIE ZACZĄĆ?
Firmy zajmujące się organizacją wycieczek do dżungli można znaleźć w kilku okolicznych miastach. W Iquitos można znaleźć kilkadziesiąt takich firm. Zamieszczone tutaj skany są ich oficjalną listą, którą dostaliśmy w biurze turystycznym. Wiemy też, że można znaleźć firmy w wioskach Nauta i w Lagunas. Jest ich na pewno mniej, ale ich ludzie znajdą Cię wszędzie (jesteś biały, świecisz).

CENA GRA ROLĘ
Standardowa cena w Iquitos za 1 dzień w dzień w dżungli to około 200SOL. W biurze Amazon Adventure Expeditions (http://www.myamazontours.com/), na które się zdecydowaliśmy, dostaliśmy zniżkę studencką (sami ją zaproponowali bez proszenia, więc to pewnie cena standardowa) i płacilismy 150SOL/os/dzień. Da się też znaleźć biura supertanie, gdzie koszt za 1 dzień to około 90-100SOL. W Nauta zaproponowano nam cenę 150SOL/os/dzień w przypadku spania w lodge albo 100SOL/os/dzień jeśli spalibyśmy w namiotach w przygotowanym specjalnie do tego miejscu pod dachem (whaaaat?!).
Z Lagunas dostaliśmy ofertę 135SOL/os/dzień, nocleg w lodge. Koszt dojazdu do Lagunas collectivo+ barque rapido to okolo 10+120SOL (patrz IP-Iquitos).
Zdaje się, że poza Iquitos jest taniej, ale trzeba doliczyć koszta dojazdu do tego miejsca. Nie byliśmy w każdej możliwej firmie, więc podane biura są randomowe.

DOKĄD DO DŻUNGLI?
Tylko kilka biur z Iquitos ma zezwolenie na organizację wycieczek do Rezerwatu Pacaya- Samiria, patrz tutaj. Reszta biur ma swoje logde poza tym rezerwatem. Niektóre stacjonują w Reserva de Rio Yarapa czy Rio Yanayacu. Najtańsze wspomniane wyżej biuro ma swój logde na północ niedaleko od Iquitos i można mieć wątpliwości czy dżungla tam jeszcze w ogóle jest dżunglą. Osobiście tam nie byliśmy, słyszeliśmy tylko, że tereny wokół Iquitos są bardzo zniszczone i lepiej popłynąć gdzieś dalej. Z drugiej strony spotkaliśmy się też z pozytywnymi opiniami nt. tego miejsca.  Wszystko zależy od tego, czego się oczekuje. Próbowaliśmy zorientować się, czy dżungla w wyżej wymienionych rezerwatach różni się od siebie, dowiedzieliśmy się, że nie, ale nie umiemy stwierdzić, czy odpowiedź ta była prawdziwa. Ponoć w obu przypadkach jest to la selva secundaria, a żeby zobaczyć la selva primaria, czyli dżunglę pierwotną, bardziej dziką i z większymi i starszymi drzewami, trzeba by było mieć jeszcze dodatkowe 5dni (my mielismy tylko 4 dni) oraz dodatkowe kilka tysięcy soli.
Wybierając się do rezerwatu Pacaya Samiria trzeba pamiętać, że obowiązuje tam zupełny zakaz używania silników  w łodziach. Z jednej strony to dobrze, bo mniej straszy się zwierzęta (jak płyniecie na silniku ze swoim przewodnikiem, to nie ma problemu, żeby się umówić, że jakiś czas popłyniecie bez silnika, żeby poobserwować zwierzęta albo po prostu mieć cicho). Z drugiej strony jednak dopłynięcie gdziekolwiek dalej w głąb dżungli zajmuje dużo więcej czasu, więc nawet jeśli jesteście w Pacaya Samiria, to nie dopłyniecie do jego dzikiego serca, bo będzie to bardzo czasochłonne, energochłonne i kosztochłonne.

SPANIE?
Trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, czego oczekuje się od tej wycieczki. My mieliśmy pomysł, żeby nocować pod namiotem/ w hamakach w środku dżungli. Nie chcieliśmy spać jedynie w logde=campamiento, czyli domkach z łazienkami, a nie wszystkie firmy wyraziły na to zgodę. I chcieliśmy przedzierać się przez chaszcze. I to się udało, chociaż trzeba przyznać, że wydeptanych ścieżek w okolicach naszego lodge (spędziliśmy tam 1 noc) był sporo. Jak pojechaliśmy na biwak, gdzie dwie noce spędziliśmy w hamakach i specjalnych moskitierach, to było znacznie lepiej. Niektórym brak nieprzetartego szlaku w ogóle nie przeszkadza, czują się lepiej, jak widzą, co mają pod stopami i nie muszą przedzierać się przez pajęczyny i zostawiające w skórze 1 centymetrowe ciernie palmy a niektórzy woleliby chociaż czasem zejść z utartej ścieżki. Wybór należy do Ciebie.
Jeśli już wiesz, że chcesz spać w logde, to pomyśl, na jakim standardzie Ci zależy. Nasze logde nie miało zbyt wysokiego standardu, miało dziurawe ściany, podłogę i siatki w oknach (witajcie skorpiony, pajączki i inne robactwo), ale miało toaletę przy pokoju (to że istniała, to najlepsze, co można było o niej powiedzieć). Prąd przez 2 godz wieczorem. Nad łóżkami oczywiście moskitiery. Wygód zero :p Ale na pewno da się znaleźć takie logdes, które będą miały klimę, prąd, basenik i hamaczek na tarasie. Ale my nie tego szukaliśmy.

AKTYWNOŚCI
Z obserwowaniem zwierząt podczas spacerów jest różnie, bo to nie jest zoo i każde zwierzę trzeba znaleźć, zauważyć wśród drzew. Największy wpływ  na to, czy to się uda, ma szczęście, dopiero na drugim miejscu pogoda a na końcu umiejętności przewodnika.
Innymi aktywnościami, które oferowało nasze biuro było łowienie piranii, szukanie w nocy kajmanów, obserwowanie ptaków o poranku, wycieczka do wioski, nocne spacery, obserwowanie delfinów, szukanie roślin jadalnych i leczniczych. Wszystko bardzo nam się podobało, ale na wstępie zastrzegliśmy naszemu przewodnikowi jedną rzecz, żeby uniknąć rozczarowań- że nie chcemy płynąć do żadnych autochtonów, którzy będą udawali, że tak na co dzień się malują i ubierają i że to wcale nie pod nas... Jakoś nas to nie kręciło.

CO JESZCZE TRZEBA WIEDZIEĆ?
1. Przewodnik ma mówić po angielsku czy wystarczy hiszpański?
2. Firma zapewnia wyżywienie na miejscu w postaci 3 posiłków dziennie, jakieś owoce i wodę bez ograniczeń. Lepiej zapewnić sobie podwieczorki i jakieś przekąski.
3. Must have: czołówka/latarka, repelent, czapka, długie spodnie i bluzka z długim rękawem, kurtka przeciwdeszczowa. Kalosze (zakłada się je przy każdym wyjściu z lodge) zapewnia firma.
4. W polskich instytutach chorób tropikalnych sugeruje się chemioprofilaktyke przeciwmalaryczną przed wyjazdem w rejony zagrożone zakażeniem, a niewątpliwie Amazonia jest takim rejonem. My zdecydowaliśmy się brać doxycyklinę, na którą zarodźce malarii w tym rejonie nie są oporne. Przyjmuje się 1 tabl co 24h, można podczas posiłku  (nawet lepiej, bo może powodować kłopoty żołądkowe, a to najlepszy sposób zapobiegania im). Rozpocząć należy 2 dni przed wyjazdem w strefę wysokiego zagrożenia chorobą i kontynuować  cały pobyt w strefie i przez 4 tygodnie po opuszczeniu tej strefy. Podczas przyjmowania nie można się opalać, trzeba stosować kremy z filtrem UV.
Doxycyklina jest lekiem na receptę, zapoznajcie się dobrze z ulotką przed podjęciem decyzji o jej stosowaniu. My wybraliśmy ją ze względu na przystępną cenę i brak oporności zarodźców w tym rejonie. Więcej info:

http://www.medycynatropikalna.pl/

Dżungla 3 i 4 dzień

Trzeciego dnia po śniadaniu idziemy w głąb dżungli. Tutaj podoba nam się jeszcze bardziej. W ogóle nie ma ścieżek ani śladów butów. O ile przyroda wygląda podobnie do okolic bazy o tyle widać, ze bywa tu dużo mniej osób. Małpy, ogromne drzewa nad ktorymi da się dostrzec przelatujące papugi, niezmiennie nam imoonują. Jednak najfajniejsze doswiadczenie to zjedzenie Suri, prosto z natury. Augusto co jakiś czas podnosi z ziemi nieznany nam orzech, rozłupuje go maczetą i sprawdza a potem odrzuca. Orzech ma w sobie twardy, bialy miąższ, o bardzo delikatnym posmaku kokosa, ale nie tego szukamy. W końcu udało się znaleźć! W niektórych orzechach mieszka sobie Suri. Czyli biała larwa. To kolejny lokalny przysmak, ale tylko dla prawdziwych twardzieli*. Wcześniej, dlugo się zastanawiałem, czy bylbym w stanie zjesc sporego, bialego, żywego robala. Nie jest to łatwe zadanie, ale sie udaje! I powiem tylko tyle, że gdyby to nie był robak, tylko coś bardziej akceptowanego jako produkt spożywczy, mozna byloby z powodzeniem sprzedawać Suri w Europejskich cukierniach.

Po obiedzie płyniemy łowić piranie w jeziorze. Udaje się złowić tylko kilka. Bestie zjadają mięso nabite na haczyk w kilka minut, ale same nie chcą się nadziac...

Wieczorem, z pająkami już za pan brat, strącam kilka osobników, wielkosci w Europie zupełnie niespotykanej z mojego plecaka (był poza moskitierą). To samo robię z dwucentymentrowym skorpionem, który upodobał sobie moskitierę małżonki. Następnie, w zgodzie z naturą, idziemy spać.

Czwarty dzień ogranicza się do powrotu do bazy, z oglądaniem ptaków z peke peke po drodze i obserwowaniem szarych i różowych delfinów. Po obiedzie wracamy do Nauty, gdzie żegnamy się ze wszystkimi. Nie wracamy do Iquitos, tylko następnego dnia wsiadamy w bote rapido - czyli szybką łódź i plyniemy do Yurimaguas. Rejs trwa 1,5 dnia.

*I twardzielek. Żonę też udało się namówić!





piątek, 8 lipca 2016

Pablo

Pablo jest młodym przewodnikiem. Jest dobrze zbudowany, ma krótkie włosy i skośne oczy. Teraz pełni bardziej rolę asystenta niż przewodnika, bo szefem jest Augusto. Sam prawie nigdy nie rozpoczyna rozmowy, więc dopiero po kilku dniach wiem o nim wiecej niz nic. Mieszka we wiosce, jego rodzina uprawia maniok i platany (a jakże) oraz lowi ryby siecią z łodzi.

Nawet podczas naszego wyjscia do dżungli, co wieczór zarzuca sieci, zeby przywieźć ryby do swojej wioski. Cześć sprzeda a to, czego mu się nie uda, da rodzinie. Rzeka, przy ktorej się znajdujemy, jest oddalona od ludzi, więc jest bardzo żyzna.

Bardzo ciekawilo mnie, jak właściwie łowi się ryby siecią w rzekach i jeziorach. Mieszkając od zawsze we Wroclawiu, wiedziałem o tym sposobie połowu tylko tyle, ile jest na jego temat w Nowym Testamencie.

Sieci zarzucamy wieczorem, by wyciągnąć je skoroswit. Siec zarzuca się w takim miejscu, zeby ryby, które w nocy płyną na płytką wodę odpocząć, wpadły w pułapkę. O piątej rano nastepnego dnia wyplywamy we dwóch z obozowiska. Plyniemy przez chwile we mgle (jak Skrzetuski na Sicz), wpływamy w trzciny i podejmujemy sieci. Ryby są dość mocno zaplątane w siec i martwe. Często trzeba trochę rozerwać sieć, żeby wydostać z niej rybę, zajmuje to kilka minut.
"Zlapalo się bardzo dużo! U siebie nigdy bym tyle nie zlowil! Ostatnio, złapałem tylko pięć. To tyle co nic!" Widać, że jest zadowolony. "Kiedyś, jak przyplynąłem rano z połowu i zacząłem sprzedawać, udało mi się sprzedać wszystko. Ktos prosił o trzy, ktoś o cztery i tak zeszło, co do ostatniej! Moja żona to spała, bo ona lubi długo spać. A u nas targ rozpoczyna się o piątej i jak szybko czegoś nie kupisz, to później już nic nie zostaje. Przychodzę do domu a ona się dziwi, że wszystko mi kupili i nic nie przynioslem. Bo o tej godzinie na targu juz nic się nie kupi. Kto wstaje późno, nie je!"

Zlowilismy około 40 ryb, dwóch gatunków. Jeśli Pablo udałoby się sprzedać wszystkie, zrobiłby mniej więcej 30 zł


czwartek, 7 lipca 2016

Augusto

Augusto ma 65 lat, choć gdy przyszło mi oceniać jego wiek, strzelałem w mniej niż 50. Jest szczupły, śniady i bardzo wytrzymały fizycznie. Ma dorosłych synów, żona nie żyje. Chodzi ubrany w dresowe spodnie, starą, dziurawą bluzę i czapkę. Na nogach ma niezbędne w dżungli kalosze a w ręce maczetę. Nie mówi zbyt dużo, ale gdy opowiada robi to ciekawie. Pracuje jako przewodnik po dżunglii od 20 lat. Średnio w miesiącu ma dwa zlecenia po kilka dni każde. Mieszka w małej wiosce w okolicach Iquitos, gdzie przeprowadził się z miasta. Tam łatwiej mu jest żyć - uprawia m. in. platany i maniok (jak chyba wszyscy).
W pracy z turystami ma dużo doświadczenia. I dobrego i złego. Z dużym rozżewnieniem wspomina parę z holandii, która uratowała mu życie, gdy ukąsił go wąż. Było to bardzo daleko od jakiejkolwiek cywilizacji. Noga spuchła mu i zsiniała, ból uniemożliwiał wykonanie jakiejkolwiek czynności. Bał się, ze umrze, daleko od domu, gdzieś w dżungli, bez wiedzy rodziny. Holendrzy sami sterowali łódką, płynąc rzeką do najbliżej wioski oddalonej o kilka dni drogi. Na szczęśie we wiosce była surowica przeciwko jadowi tego gatunku węży. Z wioski przetransportowano go do więszego szpitala, gdzie powoli dochodził do siebie.
Gdy wyzdrowiał, kolejne zmartwienie: nie wiedział jak ma zapłacić za szpital - nie miał pieniędzy.
"Augusto! Nie martw się o pieniądze. Dla nas, najważniejsze jest, że już dobrze się czujesz. Zapłaciliśmy za twoje leczenie" - Usłyszał od pary z Holandii. Wspomina ich do dzisiaj. Natomiast gdy widzi w dzungli jadowitego węża, zawsze go zabija.
Opowiadał też o zlych doświadczeniach. Świadczą też o nich jego nawyki. Dwukrotnie i bardzo szczegółowo uzgadniał z nami, co bedziemy jeść w dżungli, co dla nas było zupełnie drugorzędne. Poza tym, gdy raz, podczas nakladania makaronu wywrócila sie menazka i spagetti wypadlo na ziemie, myślał ze nam nie smakuje i ze w ten sposob pokazujemy swoje oburzenie.
Dla nas z góry było ustalone inne menu, niż dla przewodników. Przewodnicy jedli to co w amazonii najańsze, czyli ryby i platany. Dla delikatnych Europejczyków przygotowywano rano - luksusowe jajeczka a na obiad luksusowe spagetti. Do kolacji nie doszliśmy, bo zaprotestowalismy przeciwko przygotowywaniu dla nas oddzidlnego posiłku i od tego czasu jedliśmy to samo. (I to zdecydowanie ciekawsze rzeczy, niż makaronik i jajeczka. Nietety dużo mniej eleganckie...)

środa, 6 lipca 2016

Dżungla dzień 1 i 2

W Iquitos, turysta nie jest w stanie przejsc przez centrum nie bedac zaczepionym przez kilku naganiaczy, oferujących wycieczke do dzungli. Są lepko - przesympatyczni i niesłychanie namolni. Do dżungli bardzo chcielismy sie wybrać, wiec kontakt z nimi był tym bardziej nieunikniony i traumatyczny.

Pierwszego dnia dojeżdżamy samochodem z Iquitos do Nauty, gdzie przesiadamy sie w łódkę i okolo poludnia doplywamy do bazy. Stanowi ją kilka domków z drewna, połączonych pomostem z jadalnią i wspolnym tarasem. W oknach nie ma szyb, tylko siatki a spi się pod moskitierami.
Po obiedzie idziemy z naszym przewodnikiem Augusto, na pierwsze wyjscie do dzungli. Jest parno i gorąco, ale do wytrzymania, mimo, że pocimy się cały czas. Lata też trochę komarów, ale duzo mniej niż się spodziewaliśmy. Więcej jest podobno w lecie, a teraz mamy coś w rodzaju zimy. Długo chodzimy pośród wysokich drzew obrosnietych lianami. Niektore drzewa maja kilka metrów średnicy i robią na nas ogromne wrażenie. Wszędzie jest mokro. Często idzie się przez błoto i trzeba uważać, zeby się nie zapaść i nie utopic kaloszy. Po drodze Augusto opowiada nam o niektórych roślinach i sposobach na ich wykorzystanie. "Polujemy" też na małpy, zeby zrobić im jakieś fajne zdjęcie. Wracamy do bazy juz po zmroku, napotykając się na kilka sporych pająkow i żabę wielkości niewielkiego jamnika.

Kolejnego (drugiego) dnia po obiedzie plyniemy peke peke w górę rzeki założyć obóz i spędzić w nim dwie noce. Dobijamy do brzegu w okolicach wielkiego drzewa. Nie widać żadnych śladów wcześniejszego obozowiska, wiec podejrzewam, że od dluzszego czasu nikt tu nie nocowal. A trochę się bałem, że jedziemy do starego, dobrego, zadeptanego miejsca na kemping, gdzie zawsze, wszyscy biwakują. Augusto mówi jednak, że nie tak dużo osób jest zainteresowanych nocowaniem poza bazą. Wczesniej wcale nie znał tego miejsca, tylko mu się spodobało z peke peke i dla tego tu jestesmy.



Rozwieszamy hamaki, ktore wkladamy w specjalne moskitiery przystosowane do hamakow. Ledwo dotykają ziemi i są szczelne ze wszystkich stron. Nad tym wszystkim plandeka, przymocowana do drzew za pomocą cienkich lian, ktore w dżungli pełnią rolę łatwo dostępnych linek. Przed wejsciem w ziemie zostały wbite dwa patyki, na ktorych wiesza się kalosze do góry nogami.

-Augusto, zobacz jaki pająk!
-Gdzie?
-Tutaj, gdzie świecę. Duży! (Cieszę się w duchu, wczoraj w nocy kilka godzin szukaliśmy tarantul i innych duzych pająków)
-Lepiej odejdźcie i idźcie po tej stronie, tutaj.
-Jest jadowity?
-Tak. I agresywny.
-Bardziej niż tarantula?
-Duzo bardziej. I wytrzepcie dobrze kalosze rano, przed założeniem.

W nocy płyniemy szukać kajmanow. Na duże nie mamy szans a i małe trudno spotkać o tej porze roku. Dość długo plyniemy, swiecac latarką i szukając odblasku ich oczu, aż w końcu przez chwilę widzimy żółty błysk. Podplywamy do brzegu, Pedro wychodzi w kaloszach do wody, chwilę się skrada i nagle łapie metrowego kajmana w okolicach glowy i ogona. Chwilę go oglądamy i robimy zdjęcia, ale trochę (a nawet bardziej niż trochę) glupio nam męczyć takie fajne zwierze, tylko dla naszej zachcianki. Kajman ląduje w wodzie. Niech spokojnie rośnie do swoich czterech metrów długości. Tak czy inaczej miał szczęście, że nie trafił na grilla. To tutejszy przysmak.

Wejscie do hamaka w moskitierze i jeszcze przygotowanie w nim spiwora tak, zeby teraz nie grzał, ale za kilka godzin był łatwo dostępny (bez podparcia stopą ziemi) jest dość dużym wyzwaniem. Przydało się kilka nocy praktyki na statku do Iquitos, ale i tak nie jest łatwo. Po wejsciu do moskitiery, trzeba jeszcze wybić wszystkie komary, ktore dostały się do środka. Zajmuje to dobrych kilka minut. Potem mozna spokojnie leżeć, słuchać różnych odgłosów z zewnatrz (dominuje bzyczenie) i wpatrywać się w ciemność. A ciemność dżungli, spotęgowana przez plandekę i moskitierę jest absolutnie nieprzenikniona. Nie widać NIC.

wtorek, 5 lipca 2016

IP-Iquitos

Dojazd z Pucallpy:
Statkiem (la lancha): firm transportowych jest kilka. Polecaną czyli najbezpieczniejszą i z flotą w najlepszym stanie jest firma Henry. Odpływa z Puerto Henry, codziennie lub co kilka dni, trzeba się pofatygować osobiście do portu, żeby poznać datę i godzinę odpłynięcia. Przybliżoną, bo zawsze może się ona opóźnić o kilka godzin, do wieczora, następnego poranka, następnego popołudnia... Najlepiej być 2-3 godz przed planowym odbiciem od brzegu,  żeby móc wybrać sobie miejsce na hamak i je sobie zająć (rozwieszajac hamak oczywiście, rezerwacji brak). Najlepsze miejsca są na drugim pokładzie (pierwszy jest towarowy, ale generalnie chodzi o to, że im niżej, tym chłodniej), i jak najbardziej z przodu (żeby było daleko od silnika). Na tym pokładzie śpi znaczna większość  podróżujących, jest tłoczno i gwarno, ale bardzo milo i można poprzyjaźnić się  z tambylcami. My polecamy wybrać sobie miejsce w jednym ze środkowych rzędów- trzeba się trochę nagimnastykowac, żeby gdziekolwiek wyjść, ale jakby ktos chciał coś ukraść to ma trudne zadanie. Niektórzy podróżni wybierają najwyższy pokład,  żeby nie być w tłumie,  jednak tam jest bardzo ciepło w ciągu dnia i dodatkowo nie da się rozmawiać z powodu pracującego silnika. Większość statkow jest 4 pokładowa, ale zdarzają się też większe. W wioskach po drodze dosiadają się nowi pasażerowie i z powodu zajętego pierwszego pokładu idą na wyższe,  więc koniec końców nawet na samej górze jest sporo ludzi. Jeszcze innym wyjściem jest wykupienie kabinki, nie orientuję się,  ile to kosztuje, ale wiem, że wtedy dostaje się własną toaletę (jest ona położona tam gdzie inne toalety, ale ta ma kłódkę) i trochę lepsze jedzenie. W kabinie w trakcie dnia robi się gorąco, więc i tak jest się zmuszonym przebywać na hamakach na najwyższym pokładzie, póki nie zajdzie słońce.
Tolalet jest około 8 do ogólnego użytku (na około godziny 150osob) każda ma prysznic (bardziej rura z kurkiem). Woda zarówno  z prysznica jak i z umywalek, to woda prosto z rzeki, może jakoś lekko przefiltrowana, ale nadal ma kolor rzeki. Lekko chłodna, ale nie lodowata, więc z kąpielą nie ma problemu. Trzeba pamiętać, żeby zęby myć wodą z butelki.
Wydawane są trzy posiłki dziennie, od pierwszego pełnego dnia po wypłynięciu. Desayuno=śniadanie 6:30- 250ml zupy mlecznej i 2 bułki, almuerzo=obiad 11:30- ryż z makaronem/ ziemniakiem z kawalkiem  kości kurczaka ( da się tam czasem znaleźć trochę mięsa) i łyżką grochu lub fasoli, cena=kolacja 17:30- rosół z makaronem/ ryżem z małym kawałkiem mięsa i gotowanym platanem. Na pokładzie jest sklepik, w którym coś tam można kupić, jakieś słodkie napoje i niewiele więcej.
Na pokład trzeba zabrać ze sobą: wodę/coś do picia i papier toaletowy. Warto zabrać też jakieś owoce i warzywa, które wytrzymają w cieple np mandarynki, pomarańcze, pomidory, papryki. Po drodze statek zatrzymuje się w około 6 wioskach. Z większości z nich na  statek przychodzą tambylcy sprzedawać grillowane ryby (1-5SOL), juanes (ryż w liściach maranta z kawałkiem kurczaka,  1SOL) owoce (arbuz, papaja, banany), porcjowane ciasta, popcorn w paczkach, chipsy z platanów (0,5SOL), napoje gazowane (2,5L, 5SOL) i wodę.
Samolot może być alternatywą dla statku. W centrum Pucallpy można znaleźć biura firm latających do Iquitos.
Nocleg: DO UZUPELNIENIA

piątek, 1 lipca 2016

Statek - Carlos, Walter i Kiki

Carlos, Walter i Kiki to trzech wesolych chopakow. Wystarczy się do nich zbliżyć, a już zaczynają żartować z siebie nawzajem i śmiać się głośno. Pewnie też biegali by po pokładzie jak dzieciaki, ale wiek im na to juz nie pozwala. Mają po około 60 lat i są pelnymi życia emerytami. Wszyscy są wykształceni i pracowali w przemyśle naftowym.

Walter: Kiki to mucako!
Ja: Co to znaczy mucako?
W:To taki co ma 5 kobiet! Ha ha ha!

Carlos: Ja juz jestem na emeryturze i nie pracuję.
W: Tak, jest juz na emeryturze. Od pasa w dół! I juz nie "pracuje"!

Żarty proste, ale szybko mija z nimi czas.

Carlos mówi, że w okolicy Iquitos oraz w Pucallpie kwitnie handel kokainą. Wlasciciel przedsiębiorstwa zeglugowego "Henry" (ma tak samo na imie) dorobil się na narkotykach. Nie wykluczone, że nasz statek też coś tam wiezie. Wszyscy wiedzą o jego procederze, ale Policia go nie rusza. "Zarobił kokosy a patrz czym karmi pasażerów! Ha ha!"
 Ale poza tym w okolicy jest spokojnie. Jest zadowolony, że mieszka w Iquitos i dumny ze swojego miasta. Bardzo chwali okolice. Mówi, że mieszkają tu dobrzy ludzie i można dobrze i spokojnie żyć. Pokazywał ubogie wioski, które mijalismy i zachwycał się. "Tutaj jest spokojnie, można sobie spokojnie żyć i włos Ci z głowy nie spadnie".

Ps
Rano Pastor nie dawał za wygraną. Rozpoczął codzienną naukę - to nic, że nikt nie miał na nią ochoty. Nauka poranna zwykle trwała nie mniej niż 1,5 godz., wieczorna (magnetofonowa) 1 godz. Dość szybko jednak został zagluszony muzyką. Wola ludu.

czwartek, 30 czerwca 2016

Statek - integracja

Im dłużej trwa rejs, tym bardziej pasażerowie się ze sobą zaprzyjazniają. Tworzą się grupki rozmawiajacych ze sobą starszych panów i co chwile przebiegają hordy bawiących się ze sobą małych dzieci. Pasażerowie też przyzwyczajają się do nas coraz bardziej, wiec o ile wciąż bardzo przyciagamy spojrzenia, to już coraz mniej boją sie do nas odezwac. My też jestesmy coraz smielsi i dobrze się tu czujemy.

Zaprzyjaznilismy sie z chlopakiem o imieniu Rieder, ktory pracuje w Limie w przemysle naftowym i jedzie odwiedzic rodziców w Rekenie. Opowiada nam o tym na co uważać w dżungli, do ktorej się wybieramy, jak żyją ludzie w Loreto (region Peru obejmujący Amazonię) i Limie. Malownicze wioski, ktore mijamy na naszej drodze, są zupełnie niedostępne drogą lądową, jedyną drogą łącząca je ze światem jest rzeka. Ludzie w nich mieszkający uprawiają warzywa i owoce, hoduja zwierzęta i łowią ryby w rzece. Ojciec Rieder'a jest rolnikiem i uprawia owoce, o ktorych nawet nie slyszelismy... Wszystko co sprzedają trafia na statki. Zapytaliśmy się, jak często w ciągu roku odwiedza rodzinę, pokonując tą długą drogę (mimimum 5 dni w jedną stronę) i jak długo u nich zostaje. Odpowiedział, że osiem razy w ciągu roku. A zostaje u rodziny trzy dni...

Ps
Pasażerowie chyba też mają troszkę dość mojego sąsiada, bo w trakcie wieczornego kazania z magnetofonu ktoś włącza głośną muzykę, co zostaje przyjete z wielką aprobatą.

Statek - noc na statku

Jako, że w okolicach równika swita okolo 6:00 a zmrok zapada chwilę po 18:00, wstaje się wraz ze słońcem a kladzie spać około 22:00. Zwykle wygląda to na naszym statku tak, że właśnie o 22:00 pasażerowie DJ'e, zaopatrzeni na podróż w wiekie głośniki, wyłączają głośną muzykę, grającą non stop od kolacji. Następuje bardzo miła dla moich uszu chwila ciszy, która trwa aż do 22:10, gdy znudzeni ciszą pasażerowie zaczynają włączać muzykę z komórek. Na głos. Bez słuchawek. Nie wiem co się dzieje później, bo zasypialem mimo wszystko bez problemu, ale o godzinie 4:30 budziła mnie oczywiście - muzyczka z telefonu! Zjawisko dla mnie dość ciekawe, jako, że maksymalna odległość hamaka od hamaka to jakies kilkadziesiąt cm. A hamakow ponad setka! I do tego duzo matek z dziećmi i starsze osoby (np. Wielebny Pastor visitador!) Myślałem, że może nie znają słuchawek, albo że są one w Peru bardzo drogie, ale nie, w dzień widywałem osoby ze sluchawkami! Jeszcze bardziej się zdziwiłem, jak wybadalem, ze osoby w dzień słuchające muzyki w sluchawkach, na noc je dołączają i słuchają muzyki na glos. Nie pojmuję i nie pojmę!

A co jak nocą potrzeba do wc?
Nic prostrzego! Trzeba wygrzebac się ze spiworka, zejsc z hamaka, ominąć małżonkę, schylic się i na kuckach przejść pod pierwszym hamakiem. Potem idąc przechylonym w prawo pomiędzy nim a kolejnymi hamakami dojsc do miejsca gdzie nikt nie spi na podlodze, na kuckach przejść do korytarza, który korytarzem nazywa się tylko zwyczajowo, bo wisi tu kolejne 10 hamakow, które to wszystkie z prawej lub lewej strony trzeba minąć, czasem się pochylając. Najgorsze za nami! Jeszcze tylko rozgniatajac pod stopami kilka żuków, ktore przyleciały nocą i odganiajac się  od komarów, ciem i innych latających insektów, ktore gromadzą się na oświetlonej rufie, wystarczy wejść do toalety i zatrzasnac za sobą stalowe drzwi. Niestety w środku, jako że też swieci się światło, biega i lata dokladnie to samo co na zewnątrz, więc nie wiadomo czy zatrzasniecie drzwi pomogło czy wręcz przeciwnie.
By wrócić do hamaka należy powtórzyć powyższe czynności w odwrotnej kolejności.

wtorek, 28 czerwca 2016

Statek - problemy

Wczoraj z kilkugodzinna obsówą, ale w koncu wypłynelismy. Niestety ku naszemu zdziwienu zatrzymalismy się na noc. Okazuje się, że jest zbyt płytko i niebezpiecznie płynąć nocą. Z powodu niskiej wody wynikną jeszcze klopoty...

Statek Henry 10 to stalowa puszka, przewożąca ładunek  oraz pasażerów. W ładowniach i na pierwszym pokladzie, na wysokosci wody, płynie ladunek - kontenery, skrzynie i różne różności. Płynie też nasz obiad, który zdradzają unoszące się w powietrzu pierze i odgłosy"

Na drugim pokładzie płynie większość pasażerów, w tym my. Jest tu jedna duza sala, w ktorej w kilku rzędach wiszą hamaki. Około 150 osób. Jak niema miejsca, to hamak wiesza się tam gdzie tylko się to uda. W przejsciu, na ukos, pod schodami. Jak juz na prawdę sie nie da, to zawsze mozna rozłożyć się na podłodze pod innymi hamakami. Sala konczy się kuchnią a dalej, na rufie jest otwarty poklad i toalety (działają trzy z szesciu).

Pietro wyżej są kabiny, chyba tylko dla załogi oraz ladunek. Na rufie znów toalety (działają dwie z szesciu), ale żeby dostać się do nich, trzeba się przecisnac przez wąski korytarz, w którym na hamakach i materacach ulokowala się pewna rodzinka.

Kolejny poklad to kabiny dla pasażerów a jeszcze wyższy jest calkiem odkryty i w zwiazku z tym zupelnie pusty (hamaki wiszą na wszystkich pokładach poza tym). Wyżej jest tylko sterówka.

Rano po zaledwie dwóch godzinach od wpłynięcia stajemy. Stajemy i nic nie wskazuje, zebysmy mieli ruszyc. Okazało się, że wplynelismy na mieliznę i nikt nie wie kiedy uda się z niej zejść. W okolicy stal holownik, widac jest to jakies newralgiczne miejsce i przez dluzszy czas próbował nas ściągnąć. Próbował i próbował, dokładnie z każdej strony, ale nie udało mu się. Stanął na miejscu i wszelkich prób zaniechal. My tez stoimy i nikt nic nie wie. Zalogi z reguły nie widać, więc jej się nie zapytamy. Pasażerowie prognozują, że  czas rejsu wydłuży się z 5 do 7-10 dni... Zdarza się, że statku nie da się ściągnąć nawet przez miesiąc. Wtedy przypływa drugi statek, pasażerów zabiera a ładunek czeka na lepsze czasy. Ale tak na prawdę nikt nic nie wie. Nikt też oficjalnie nie informuje co się dzieje, widac nie ma tutaj tego w zwyczaju. Pozostaje polozyc się w hamaku i uzbroić w cierpliwość.

Po dłuższym czasie przypływa z Pucallpy drugi holownik i juz we dwa udaje się nas ściągnąć. Czas calej akcji: 6 godzin. Za chwilę zmrok, trzeba przybic na noc do brzegu. Zapowiada się długi rejs!

Ps
Pastor visitador po śniadaniu rozwiesil przy swoim hamaku dwa transparenty, stanął przy nim, nogami dotykając mojego hamaka i rozpoczął:
"Zjedlismy sniadanie, pokarm dla naszego ciała. Teraz czas na pokarm dla duszy!"
A dla nas czas na spacer.


poniedziałek, 27 czerwca 2016

Statek - zaokrętowanie

Na ten dzien czekalismy od dawna. To dzis ma odpływać statek do Iquitos. Okolo 5 dni rejsu w spartanskich warunkach, z noclegiem w hamaku. Przygotowując sie do podróży czytalem, żeby nie traktowac dnia i godziny odplyniecia statku zbyt doslownie, bo panuje podejscie: "Jesli nie odplyniemy dzis, to moze jutro".

Trzeba znaleźć wlasciwy statek, kupic bielety, znaleźć dobre miejsce na hamak i jeszcze zrobic zakupy. Wszystko to sprawia, że jesteśmy trochę zdenerwowani. Port Henry, skąd mielismy odpływac, wita nas gorączką załadunku. Pracuje dźwig oraz wielu tragarzy, noszacych na grzbiecie worki i pakunki na kilka przycumowanych do siebie statkow. Upewniamy się, ktory dzis odpływa i po trapie, za który robi dluga i dosc cienka deska, dostajemy sie na statek HENRY 10. Kupujemy bilety po 100 soli/os, zdziwieni, że nikt nie chcial nas na tym oszukać (no bo przecież az sie prosimy!). W tej cenie, czyli okolo 130 zł. Mamy miejsce na hamak i 3 ciepłe posiłki dziennie przez wszystkje dni rejsu! Wieszamy hamaki w wolnym miejscu, blisko miło wyglądającego starszego pana, który zaprasza nas bardzo przyjaźnie. Miał on w tym swój cel... Na razie jednak, niczego nieświadomi ogarniamy się a ja idę na zakupy do portu. Po okolo pół godzinie, obladowany kiscmi bananow, mandarynkami, wodą i innymi zapasami, wgramalam sie z powrotem na statek. Zastaje Żonę z dość dziwną miną, rozmawiającą (choć dialogiem trudno to nazwac) z sąsiadem. Pan natychmiast zaczął mowic do mnie. Zwylke chętnie rozmawiam z ludźmi, ale okazalo się, ze nasz rozmówca to Pastor Visitador jakiejs malej grupy religijnej i najwyraźniej wziął sobie za cel nas nawrócić. Było to dodatkowo uciążliwe, że jak wiele starszych osób mówi bardzo niewyraźnie i nie rozumiem co drugiego słowa. W dodatku, mówi  BEZ PRZERWY. Nawet trudno rozwiesic porządnie hamak i ustawic bagaże. Co robic?! Innych miejsc na hamak brak, ze sobą słowa zamienic się nie da, a nawet dobrze zebrać myśli trudno , bo starszy Pan mowi. Mówi i mówi. I to jeszcze jak mowi? Co chwilę, zadaje pytania i upewnia się, że rozmówca rozumie jedyne słuszne przesłanie,  że ani kropli ze zdroju jego mądrości nie uroni. Sek w tym, że rozmówca nie rozumie i najczęściej swego niezrozumienia ukryć nie zdoła. No to jeszcze raz. I tak w kółko... Zaczyna być groźnie. I tak przez pięć dni? Zastanawiam się, czy "nauczyciel" zrobi mi czasem przerwę na toaletę, ale smiem wątpić. W chwilach, gdy szuka odpowiednich cytatów w biblii udaje mi się skupic i grzecznie, ale zdecydowanie przerywam rozmowę. Mówię, ze Biblię z chęcią poczytam w domu, jak wrócę z podróży, ale moją, Katolicką (tak, wiem, że złą) a na nauki to zły moment. Jeszcze parę razy muszę  to powtórzyć, coraz bardziej stanowczo i coraz mniej grzecznie, ale skutkuje. Z radością przyjmuje ulotki, zapewniając, że na pewno przejrzę w domu.

Od tego momentu mogę cieszyć się spokojnym, malomownym sasiadem. Czasem Pan o coś do mnie zagadnie, ale całe szczęście już mnie nie nawraca. Dzieki Bogu!

PS
Pastor viajador po kolacji włącza odtwarzacz z kazaniem. Ustawia głośność tak, żeby na pewno każdy slyszal i stawia go na stolku. Często coś nie kontaktuje i harczy, ale Pan Pastor niestrudzenie stara się temu zapobiec. Tak upojnie mija godzina... Trzeba będzie wieczorami robić sobie spacer...