czwartek, 30 czerwca 2016

Statek - integracja

Im dłużej trwa rejs, tym bardziej pasażerowie się ze sobą zaprzyjazniają. Tworzą się grupki rozmawiajacych ze sobą starszych panów i co chwile przebiegają hordy bawiących się ze sobą małych dzieci. Pasażerowie też przyzwyczajają się do nas coraz bardziej, wiec o ile wciąż bardzo przyciagamy spojrzenia, to już coraz mniej boją sie do nas odezwac. My też jestesmy coraz smielsi i dobrze się tu czujemy.

Zaprzyjaznilismy sie z chlopakiem o imieniu Rieder, ktory pracuje w Limie w przemysle naftowym i jedzie odwiedzic rodziców w Rekenie. Opowiada nam o tym na co uważać w dżungli, do ktorej się wybieramy, jak żyją ludzie w Loreto (region Peru obejmujący Amazonię) i Limie. Malownicze wioski, ktore mijamy na naszej drodze, są zupełnie niedostępne drogą lądową, jedyną drogą łącząca je ze światem jest rzeka. Ludzie w nich mieszkający uprawiają warzywa i owoce, hoduja zwierzęta i łowią ryby w rzece. Ojciec Rieder'a jest rolnikiem i uprawia owoce, o ktorych nawet nie slyszelismy... Wszystko co sprzedają trafia na statki. Zapytaliśmy się, jak często w ciągu roku odwiedza rodzinę, pokonując tą długą drogę (mimimum 5 dni w jedną stronę) i jak długo u nich zostaje. Odpowiedział, że osiem razy w ciągu roku. A zostaje u rodziny trzy dni...

Ps
Pasażerowie chyba też mają troszkę dość mojego sąsiada, bo w trakcie wieczornego kazania z magnetofonu ktoś włącza głośną muzykę, co zostaje przyjete z wielką aprobatą.

Statek - noc na statku

Jako, że w okolicach równika swita okolo 6:00 a zmrok zapada chwilę po 18:00, wstaje się wraz ze słońcem a kladzie spać około 22:00. Zwykle wygląda to na naszym statku tak, że właśnie o 22:00 pasażerowie DJ'e, zaopatrzeni na podróż w wiekie głośniki, wyłączają głośną muzykę, grającą non stop od kolacji. Następuje bardzo miła dla moich uszu chwila ciszy, która trwa aż do 22:10, gdy znudzeni ciszą pasażerowie zaczynają włączać muzykę z komórek. Na głos. Bez słuchawek. Nie wiem co się dzieje później, bo zasypialem mimo wszystko bez problemu, ale o godzinie 4:30 budziła mnie oczywiście - muzyczka z telefonu! Zjawisko dla mnie dość ciekawe, jako, że maksymalna odległość hamaka od hamaka to jakies kilkadziesiąt cm. A hamakow ponad setka! I do tego duzo matek z dziećmi i starsze osoby (np. Wielebny Pastor visitador!) Myślałem, że może nie znają słuchawek, albo że są one w Peru bardzo drogie, ale nie, w dzień widywałem osoby ze sluchawkami! Jeszcze bardziej się zdziwiłem, jak wybadalem, ze osoby w dzień słuchające muzyki w sluchawkach, na noc je dołączają i słuchają muzyki na glos. Nie pojmuję i nie pojmę!

A co jak nocą potrzeba do wc?
Nic prostrzego! Trzeba wygrzebac się ze spiworka, zejsc z hamaka, ominąć małżonkę, schylic się i na kuckach przejść pod pierwszym hamakiem. Potem idąc przechylonym w prawo pomiędzy nim a kolejnymi hamakami dojsc do miejsca gdzie nikt nie spi na podlodze, na kuckach przejść do korytarza, który korytarzem nazywa się tylko zwyczajowo, bo wisi tu kolejne 10 hamakow, które to wszystkie z prawej lub lewej strony trzeba minąć, czasem się pochylając. Najgorsze za nami! Jeszcze tylko rozgniatajac pod stopami kilka żuków, ktore przyleciały nocą i odganiajac się  od komarów, ciem i innych latających insektów, ktore gromadzą się na oświetlonej rufie, wystarczy wejść do toalety i zatrzasnac za sobą stalowe drzwi. Niestety w środku, jako że też swieci się światło, biega i lata dokladnie to samo co na zewnątrz, więc nie wiadomo czy zatrzasniecie drzwi pomogło czy wręcz przeciwnie.
By wrócić do hamaka należy powtórzyć powyższe czynności w odwrotnej kolejności.

wtorek, 28 czerwca 2016

Statek - problemy

Wczoraj z kilkugodzinna obsówą, ale w koncu wypłynelismy. Niestety ku naszemu zdziwienu zatrzymalismy się na noc. Okazuje się, że jest zbyt płytko i niebezpiecznie płynąć nocą. Z powodu niskiej wody wynikną jeszcze klopoty...

Statek Henry 10 to stalowa puszka, przewożąca ładunek  oraz pasażerów. W ładowniach i na pierwszym pokladzie, na wysokosci wody, płynie ladunek - kontenery, skrzynie i różne różności. Płynie też nasz obiad, który zdradzają unoszące się w powietrzu pierze i odgłosy"

Na drugim pokładzie płynie większość pasażerów, w tym my. Jest tu jedna duza sala, w ktorej w kilku rzędach wiszą hamaki. Około 150 osób. Jak niema miejsca, to hamak wiesza się tam gdzie tylko się to uda. W przejsciu, na ukos, pod schodami. Jak juz na prawdę sie nie da, to zawsze mozna rozłożyć się na podłodze pod innymi hamakami. Sala konczy się kuchnią a dalej, na rufie jest otwarty poklad i toalety (działają trzy z szesciu).

Pietro wyżej są kabiny, chyba tylko dla załogi oraz ladunek. Na rufie znów toalety (działają dwie z szesciu), ale żeby dostać się do nich, trzeba się przecisnac przez wąski korytarz, w którym na hamakach i materacach ulokowala się pewna rodzinka.

Kolejny poklad to kabiny dla pasażerów a jeszcze wyższy jest calkiem odkryty i w zwiazku z tym zupelnie pusty (hamaki wiszą na wszystkich pokładach poza tym). Wyżej jest tylko sterówka.

Rano po zaledwie dwóch godzinach od wpłynięcia stajemy. Stajemy i nic nie wskazuje, zebysmy mieli ruszyc. Okazało się, że wplynelismy na mieliznę i nikt nie wie kiedy uda się z niej zejść. W okolicy stal holownik, widac jest to jakies newralgiczne miejsce i przez dluzszy czas próbował nas ściągnąć. Próbował i próbował, dokładnie z każdej strony, ale nie udało mu się. Stanął na miejscu i wszelkich prób zaniechal. My tez stoimy i nikt nic nie wie. Zalogi z reguły nie widać, więc jej się nie zapytamy. Pasażerowie prognozują, że  czas rejsu wydłuży się z 5 do 7-10 dni... Zdarza się, że statku nie da się ściągnąć nawet przez miesiąc. Wtedy przypływa drugi statek, pasażerów zabiera a ładunek czeka na lepsze czasy. Ale tak na prawdę nikt nic nie wie. Nikt też oficjalnie nie informuje co się dzieje, widac nie ma tutaj tego w zwyczaju. Pozostaje polozyc się w hamaku i uzbroić w cierpliwość.

Po dłuższym czasie przypływa z Pucallpy drugi holownik i juz we dwa udaje się nas ściągnąć. Czas calej akcji: 6 godzin. Za chwilę zmrok, trzeba przybic na noc do brzegu. Zapowiada się długi rejs!

Ps
Pastor visitador po śniadaniu rozwiesil przy swoim hamaku dwa transparenty, stanął przy nim, nogami dotykając mojego hamaka i rozpoczął:
"Zjedlismy sniadanie, pokarm dla naszego ciała. Teraz czas na pokarm dla duszy!"
A dla nas czas na spacer.


poniedziałek, 27 czerwca 2016

Statek - zaokrętowanie

Na ten dzien czekalismy od dawna. To dzis ma odpływać statek do Iquitos. Okolo 5 dni rejsu w spartanskich warunkach, z noclegiem w hamaku. Przygotowując sie do podróży czytalem, żeby nie traktowac dnia i godziny odplyniecia statku zbyt doslownie, bo panuje podejscie: "Jesli nie odplyniemy dzis, to moze jutro".

Trzeba znaleźć wlasciwy statek, kupic bielety, znaleźć dobre miejsce na hamak i jeszcze zrobic zakupy. Wszystko to sprawia, że jesteśmy trochę zdenerwowani. Port Henry, skąd mielismy odpływac, wita nas gorączką załadunku. Pracuje dźwig oraz wielu tragarzy, noszacych na grzbiecie worki i pakunki na kilka przycumowanych do siebie statkow. Upewniamy się, ktory dzis odpływa i po trapie, za który robi dluga i dosc cienka deska, dostajemy sie na statek HENRY 10. Kupujemy bilety po 100 soli/os, zdziwieni, że nikt nie chcial nas na tym oszukać (no bo przecież az sie prosimy!). W tej cenie, czyli okolo 130 zł. Mamy miejsce na hamak i 3 ciepłe posiłki dziennie przez wszystkje dni rejsu! Wieszamy hamaki w wolnym miejscu, blisko miło wyglądającego starszego pana, który zaprasza nas bardzo przyjaźnie. Miał on w tym swój cel... Na razie jednak, niczego nieświadomi ogarniamy się a ja idę na zakupy do portu. Po okolo pół godzinie, obladowany kiscmi bananow, mandarynkami, wodą i innymi zapasami, wgramalam sie z powrotem na statek. Zastaje Żonę z dość dziwną miną, rozmawiającą (choć dialogiem trudno to nazwac) z sąsiadem. Pan natychmiast zaczął mowic do mnie. Zwylke chętnie rozmawiam z ludźmi, ale okazalo się, ze nasz rozmówca to Pastor Visitador jakiejs malej grupy religijnej i najwyraźniej wziął sobie za cel nas nawrócić. Było to dodatkowo uciążliwe, że jak wiele starszych osób mówi bardzo niewyraźnie i nie rozumiem co drugiego słowa. W dodatku, mówi  BEZ PRZERWY. Nawet trudno rozwiesic porządnie hamak i ustawic bagaże. Co robic?! Innych miejsc na hamak brak, ze sobą słowa zamienic się nie da, a nawet dobrze zebrać myśli trudno , bo starszy Pan mowi. Mówi i mówi. I to jeszcze jak mowi? Co chwilę, zadaje pytania i upewnia się, że rozmówca rozumie jedyne słuszne przesłanie,  że ani kropli ze zdroju jego mądrości nie uroni. Sek w tym, że rozmówca nie rozumie i najczęściej swego niezrozumienia ukryć nie zdoła. No to jeszcze raz. I tak w kółko... Zaczyna być groźnie. I tak przez pięć dni? Zastanawiam się, czy "nauczyciel" zrobi mi czasem przerwę na toaletę, ale smiem wątpić. W chwilach, gdy szuka odpowiednich cytatów w biblii udaje mi się skupic i grzecznie, ale zdecydowanie przerywam rozmowę. Mówię, ze Biblię z chęcią poczytam w domu, jak wrócę z podróży, ale moją, Katolicką (tak, wiem, że złą) a na nauki to zły moment. Jeszcze parę razy muszę  to powtórzyć, coraz bardziej stanowczo i coraz mniej grzecznie, ale skutkuje. Z radością przyjmuje ulotki, zapewniając, że na pewno przejrzę w domu.

Od tego momentu mogę cieszyć się spokojnym, malomownym sasiadem. Czasem Pan o coś do mnie zagadnie, ale całe szczęście już mnie nie nawraca. Dzieki Bogu!

PS
Pastor viajador po kolacji włącza odtwarzacz z kazaniem. Ustawia głośność tak, żeby na pewno każdy slyszal i stawia go na stolku. Często coś nie kontaktuje i harczy, ale Pan Pastor niestrudzenie stara się temu zapobiec. Tak upojnie mija godzina... Trzeba będzie wieczorami robić sobie spacer...


Statek - zaokrętowanie

Na ten dzien czekalismy od dawna. To dzis ma odpływać statek do Iquitos. Okolo 5 dni rejsu w spartanskich warunkach, z noclegiem w hamaku. Przygotowując sie do podróży czytalem, żeby nie traktowac dnia i godziny odplyniecia statku zbyt doslownie, bo panuje podejscie: "Jesli nie odplyniemy dzis, to moze jutro".

Trzeba znaleźć wlasciwy statek, kupic bielety, znaleźć dobre miejsce na hamak i jeszcze zrobic zakupy. Wszystko to sprawia, że jesteśmy trochę zdenerwowani. Port Henry, skąd mielismy odpływac, wita nas gorączką załadunku. Pracuje dźwig oraz wielu tragarzy, noszacych na grzbiecie worki i pakunki na kilka przycumowanych do siebie statkow. Upewniamy się, ktory dzis odpływa i po trapie, za który robi dluga i dosc cienka deska, dostajemy sie na statek HENRY 10. Kupujemy bilety po 100 soli/os, zdziwieni, że nikt nie chcial nas na tym oszukać (no bo przecież az sie prosimy!). W tej cenie, czyli okolo 130 zł. Mamy miejsce na hamak i 3 ciepłe posiłki dziennie przez wszystkje dni rejsu! Wieszamy hamaki w wolnym miejscu, blisko miło wyglądającego starszego pana, który zaprasza nas bardzo przyjaźnie. Miał on w tym swój cel... Na razie jednak, niczego nieświadomi ogarniamy się a ja idę na zakupy do portu. Po okolo pół godzinie, obladowany kiscmi bananow, mandarynkami, wodą i innymi zapasami, wgramalam sie z powrotem na statek. Zastaje Żonę z dość dziwną miną, rozmawiającą (choć dialogiem trudno to nazwac) z sąsiadem. Pan natychmiast zaczął mowic do mnie. Zwylke chętnie rozmawiam z ludźmi, ale okazalo się, ze nasz rozmówca to Pastor Visitador jakiejs malej grupy religijnej i najwyraźniej wziął sobie za cel nas nawrócić. Było to dodatkowo uciążliwe, że jak wiele starszych osób mówi bardzo niewyraźnie i nie rozumiem co drugiego słowa. W dodatku, mówi  BEZ PRZERWY. Nawet trudno rozwiesic porządnie hamak i ustawic bagaże. Co robic?! Innych miejsc na hamak brak, ze sobą słowa zamienic się nie da, a nawet dobrze zebrać myśli trudno , bo starszy Pan mowi. Mówi i mówi. I to jeszcze jak mowi? Co chwilę, zadaje pytania i upewnia się, że rozmówca rozumie jedyne słuszne przesłanie,  że ani kropli ze zdroju jego mądrości nie uroni. Sek w tym, że rozmówca nie rozumie i najczęściej swego niezrozumienia ukryć nie zdoła. No to jeszcze raz. I tak w kółko... Zaczyna być groźnie. I tak przez pięć dni? Zastanawiam się, czy "nauczyciel" zrobi mi czasem przerwę na toaletę, ale smiem wątpić. W chwilach, gdy szuka odpowiednich cytatów w biblii udaje mi się skupic i grzecznie, ale zdecydowanie przerywam rozmowę. Mówię, ze Biblię z chęcią poczytam w domu, jak wrócę z podróży, ale moją, Katolicką (tak, wiem, że złą) a na nauki to zły moment. Jeszcze parę razy muszę  to powtórzyć, coraz bardziej stanowczo i coraz mniej grzecznie, ale skutkuje. Z radością przyjmuje ulotki, zapewniając, że na pewno przejrzę w domu.

Od tego momentu mogę cieszyć się spokojnym, malomownym sasiadem. Czasem Pan o coś do mnie zagadnie, ale całe szczęście już mnie nie nawraca. Dzieki Bogu!

PS
Pastor viajador po kolacji włącza odtwarzacz z kazaniem. Ustawia głośność tak, żeby na pewno każdy slyszal i stawia go na stolku. Często coś nie kontaktuje i harczy, ale Pan Pastor niestrudzenie stara się temu zapobiec. Tak upojnie mija godzina... Trzeba będzie wieczorami robić sobie spacer...


niedziela, 26 czerwca 2016

IP- Pucallpa

Dojazd z Limy, patrz IPP-Lima
Nocleg- w centrum jest kilka hoteli i hosteli (okolo 50SOL/ pokój 2osobowy, jak się ktoś potarguje, to można zejść nawet do 40SOL). W Yarinacocha, wiosce kolo Pucallpy, jest ciszej i w poblizu jest jeziorom, nam wydawał się to lepszy pomysł na nocleg, koszt dojazdu motorikszą z Pucallpy 7SOL za kurs, noclegi za 40-35SOL (po targowaniu się)
Nie ma problemu z bankomatami, są na głównym deptaku, kafejke internetową też można tam znaleźć.

Pucallpa

Pierwszym,  czym zaskakuje Pucallpa jest wszechobecny ryk mototaxi. Motorki 125cc, przystosowane do przewozenia pasażerów, wydają halas, o który wczesniej bym ich nie posadzal! A są wszędzie i formując roje atakują potencjalnych klientów. Takim też małym diabłem jedziemy do centrum.
Trudno byłoby nazwac Pucallpe miastem ładnym, ale zrobiła na nas duże wrazenie. Wczesniej słyszeliśmy, ze jest to miejsce turystyczne, ale chyba tylko dla Peruwianczykow... Czujemy sie jedynymi białasami w promieniu kilometrów. Ludzie się na nas oglądają i nawet robią nam zdjęcia...
Najbardziej niesamowitą częścią Pucallpy jest port nad Ukayalą (dopływ Amazonki). Wyglada na to, że to tutaj toczy sie życie. Po rzece, ktora juz tutaj jest rozległa, pływają większe i mniejsze jednostki, przy czym z reguły im mniejsze, tym glosniejsze (i znow, tak jak mototaksi, są tak głośnle, że w życiu bym nie pomyślał, że coś tak małego i tak wolnego może emitowac tyle hałasu!) Przy blotnistym brzegu stoją wszelkiej masci łodzie, łódki i łódeczki a niewiele dalej większe statki na kilkaset osób. Kawaleczek dalej od rzeki, na błocie, które zdążyło zaschnąć w twardą bryłę, toczy sie handel. Każdy sprzedaje co może. Od ubrań i drobiazgów po wygrzewajace sie na słońcu kury (a wlasciwie to co z nich zostalo po zabiciu i oskubaniu), ryby każdego rozmiaru, owoce i warzywa. Nie brakuje tez kramów przygotowujacych jedzenie na miejscu. Jeszcze dalej od rzeki, juz na ulicach, dzieje się dokladnie to samo, tylko w trochę bardziej poukladanej formie.
Po kilku godzinach decydujemy sie jechać do pobliskiej Yarincocha. Jest to miasteczko polozone przy starorzeczu Ukayali. Cichsze (ale nie wyobrazajcie sobie za wiele) i trochę bardziej zapadłe. Rzeczywiscie mozna tu zlapac troche oddechu, potrzebnego po halasliwych Medellin, Bogocie i Limie.

sobota, 25 czerwca 2016

Lima - Pucallpa

Do Pucallpy z Limy dotrzec bardzo latwo. Wystarczy wsiasc w autobus i wysiasc po okolo 20 godzinach...   Poczatkowo długo trwa przebijanie sie przez Lime i jej biedne przedmiescia. Z okien autobusu widac przytłaczająca biedę. Wzgórza oblepiaja domki z pustakow, przykryte blachą falista, ktora obciążona kamieniami trzyma się jako tako ścian. W powietrzu i wlasciwie na wszystkim zalega pustynny pył. (Lima to drugie najsuchsze miasto swiata).

Po wyjechaniu z miasta autobus wspinal sie na olbrzymie, szare góry. Po kilku godzinach za oknem ze zdziwieniem dostrzegam sople lodu przy strumieniu a trochę dalej śnieg. Glowa trochę boli od choroby wysokosciowej, ale widoki wszystko rekompensują. Wkrótce zapada zmrok i rano budzimy się w zupelnie innej rzeczywistości. Jest juz plasko a dookola nas dużo zieleni. Za chwilę dojezdzamy do celu.



piątek, 24 czerwca 2016

IP-Lima

Nocleg: dzielnica La Perla 20Sol/ noc/os; nocleg sam w sobie był całkiem ok (jak za tą cenę),  ale nie polecamy go ze względu na dojazd do cenrum, który trwał ponad godzinę i do łatwych nie należał. Transport w Limie jest dość trudny do poznania, miasto jest bardzo duże, a autobusy nie mają nigdzie opublikowanych tras i przystanków. Co więcej nawet mieszkańcy nie orientują się dokładnie co, gdzie i skąd jeździ (info turystyczne też zresztą nie do końca). Dlatego lepiej jest mieszkać w okolicach  Metropolitano (takie metro, tylko że w formie autobusu)- ma ono dobrze wyznaczoną trasę, z której nie może zjechać i dobrze oznaczone przystanki, na których zatrzymuje się zawsze i nigdy nie zatrzymuje się między nimi. Ponadto ma wydzielony pas, więc omija straszne korki. Najpopularniejszą dzielnicą (baaardzo turystyczną,  ale przez to bezpieczną i o natężeniu dźwięku pozwalającym na rozmowę i normalne funkcjonowanie) jest Milaflores. Nie ma to nic wspólnego z prawdziwą Limą. Ale naprawdę w centrum nie da się wytrzymać dłużej niż te kilka godzin poświęconych na zwiedzanie.
Metropolitano  2,5/przejazd/os
Autobus 1,5; bus 2,0 sol, zależnie od dystansu
Obiad: 9,5 za zupę, drugie i picie (herbata/ kawa / refresco/ limoniada)
Dojazd Lima-Pucalpa: firm jest bardzo dużo, chyba wszystkie mają biura zlokalizowane w okolicy estadio nacional przy ulicy Vía Expresa. My jechalismy MOVIL BUS, bilety podstawowe kosztują 105SOL,  w promocji 75, VIP 185. W cenie 3 posiłki, droga trwa 20h, autobus odjeżdżał o 12:30.

Lima

Jedyny prosił,  żeby napisać kilka dobrych rzeczy nt Limy. To nie będzie łatwe i zmusza mnie od rozpoczęcia pisania od ogona strony...
Jedzenie mają dobre! I nie jest to wymuszony zachwyt. Szczególnie spodoba się to tym, którzy gustują w ryzykownym dla żołądka jedzeniu na ulicy. Smażona kaszanka (dobrze, ze smażona, wybiło bakterie) ze smażoną juką=maniokiem (też bezpiecznie) w bułce z dodatkiem cebulki z piekielnie ostrym aji. A to wszystko nakładane przez tłuste, brudniusienkie paluszki pani sprzedawczyni. Nie wiem, czy sanepid by to zaakceptował. Ja akceptuję! Było jeszcze kilka dobrych rzeczy, jak smażone na głębokim tłuszczu ciasto w wersji na słono lub na słodko,  a na deser: churros z nadzieniem pomarańczowym czy ryż z mleczkiem skondensowanym i kisielem z owocami. Wystarczy wyjść kilka kroków poza ścisłe centrum, żeby znaleźć tani i dobry obiad. Za 10SOL można dostać zupę  (kultowa caldo de gallina- rosół z kury, lekko zabielony z imbirem i kolendrą, lub minestrone- z dodatkiem bobu i selera naciowego), drugie danie (wybraliśmy cua cua- flaki z ziemniakami i ryżem oraz aji- potrawka z kurczaka i żółtej maziugi, której jeszcze nie udało nam  się zidentyfikować, podawana z ryżem) i coś do picia (na ciepło lub zimno). Jak ktoś jest tak czarujący, jak my, to jeszcze na koszt "restauracji" dostanie deser: flan i owoce w sosie mandarynkowym. Nie zjedliśmy wszystkiego a nam się to rzadko zdarza. Trzeba przyznać, że nie szafuja zbytnio mięsem  w potrawach, zawsze jest go bardzo mało. Ale nigdy nie wychodzi się głodnym. No i Jedyny musiał się nieźle natrudzić, żeby wcisnąć im napiwek. Zawsze wolimy dać sami coś od siebie niż jak nas na czymś próbują orżnąć...
Teraz przechodzimy do spraw mniej przyjemnych- czy w ogóle jest sens odwiedzać Limę? Jest tutaj kilka zabytków, które zabytkami nie do końca są. Bo czy dużą wartość może mieć budynek odbudowany latach 1920-1930 w stylu barokowym i rokoko? Albo podolepiane do budynków w różnych stylach mauretańskie, czarujące zresztą, balkony? W swoich rozważaniach trzeba wziąć oczywiście pod uwagę, że Lima była niszczona przez trzęsienia ziemi parokrotnie. Jakiś pomysl na miasto znaleźć więc musieli. Budynki są oczywiście poprawnie ładne i przyciągają oko, co nie jest trudne, jeśli wzniesione zostały pośród ogólnego, przez nikogo niekontrolowanego budowlanego choasu. Który oczywiście swój niekwestionowany urok ma,  trudno jednak cieszyć się nim zbyt długo  w mieście tak głośnym, jakim jest Lima, w którym ciągle otaczają Cię tłumy, trzeba pilnować dobytku, trudno zamienić ze sobą słowo i chociażby uzgodnić drogę. Jest to niestety miasto męczące, w którym trudno jest zaznać spokoju i wypocząć. Dlatego proponowanym przez nas rozwiązaniem, jeśli ktoś bardzo (ale to bardzo) chce odwiedzić Limę, jest nocleg w dzielnicy Miraflores (więcej info patrz IPP-Lima). Jest tam znacznie ciszej, bezpiecznie (są miejsca w Limie  gdzie lepiej sie nie zapuszczać) i całkiem niedaleko do oceanu.

niedziela, 19 czerwca 2016

Początki: Wroclaw - Medellin

Wyruszyliśmy!
Dzień po ostatnim egzaminie na studiach, zaspani i wyczerpani dwumiesięczną sesja, wsiedlismy do PolskiegoBusa do Pragi. Tak rozpoczęła się nasza 45 godzinna trasa Wroclaw – Medellin. Kilka godzin w autobusie, oczekiwanie na lot do Stambułu, lot, oczekiwanie na lot do Bogoty, lot i jeszcze tylko 10 godzin w autobusie. Było ciężko, ale jakoś przetrwaliśmy. W Medellin w końcu spotkaliśmy się z nasza koleżanką, która poznaliśmy na Erasmusie dwa lata wcześniej. Niespodziewanie łatwo zlapalismy z nią kontakt „na nowo”. Rozmawiało się tak, jakbyśmy nie widzieli się najwyżej tydzień.
Medellin było dla nas interesujące głównie ze względu na to, ze słyszeliśmy o nim dużo od Laury. Jest to ogromne miasto, bardzo ładnie położone wśród gór. Z lotu ptaka wygląda jakby nie mieściło się w dolinie i zalewało okoliczne zbocza. Miasto – moloch, tworzące system plątaniny ulic, ma w sobie ładne miejsca, niestety, w ogóle nie są one wyeksponowane.
Na zboczach gór utworzyły się rozlegle, źle skomunikowane z centrum dzielnice biedy. Pewnym rozwiązaniem jest Metrocable, czyli kilka linii wyciągów górskich (gondoli) które ułatwiają transport. Świetnie widać z nich miasto i biedne dzielnice, do których lepiej nie zapuszczać się samemu. Medellin miało opinie najniebezpieczniejszego miasta na świecie i, mimo że te czasy należą już do przeszłości, są w nim jeszcze miejsca, do których lepiej nie zachodzić.
Po kilku dniach, wracamy do Bogoty (tak, tak, 10 godzin...) i lecimy do Limy. Naszym celem jest peruwiańska Amazonia.