Wyprawa dzień po dniu.
18.06 POLSKA Wrocław, CZECHY Praga
19.06 TURCJA Istanbul, KOLUMBIA Bogota, Medellin
20.06 Medellin, Sante Fe de Antioquia, Medellin
21.06 Medellin, Piedra del Peñol, Guadalpe, Medellin
22.06 Medellin, Santo Domingo, Medellin
23.06 Bogota, PERU Lima
24.06 Lima
25.06 Lima
26.06 Pucallpa, Yarinacocha
27.06 Yarinacocha, Pucallpa, statek
28.06 statek
29.06 statek
30.06 statek
01.07 statek
02.07 statek
03.07 statek, Iquitos
04.07 Iquitos, Barrio Florido, Independiencia, Iquitos
05.07 Iquitos, Quistococha, Iquitos
06.07 Iquitos, dżungla
07.07 dżungla
08.07 dżungla
09.07 dżungla, Nauta
10.07 Nauta, Lagunas
11.07 Lagunas, Yurimaguas, Tarapoto, Pedro Ruiz
12.07 Pedro Ruiz, Cataracta de Gocta, Tingo Viejo
13.07 Tingo Viejo, Kuelap, Chachapoyas, Bagua Grande
14.07 Bagua Grande, Jaen, San Ignacio, La Balsa, EKWADOR Zumba
15.07 Zumba, Loja, Cuenca
16.07 Cuenca
17.07 Cuenca, Ingapirca, Cañar
18.07 Quito
19.07 Quito, Otavalo, Peguche
20.07 Peguche, Otavalo, Laguna Quicocha
21.07 Laguna Quicocha, Cotacachi, Ipiales, Tulcan, Ibarra, Pasto
22.07 Pasto, Mocoa, Pitalito, San Agustin
23.07 San Agustin, Pitalito, La Plata
24.07 La Plata, Tierradentro
25.07 Tierradentro, Popayan
26.07 Popayan, Silvia, Cali
27.07 Cali
28.07 Cali, Armenia, Salento, Cocora
29.07 Cocora, Salento, Medellin
30.07 Medellin, Montería, Santa Marta
31.07 Santa Marta, Parque Tayrona (Arrecifes)
01.08 Parque Tayrona (Arrecifes)
02.08 Parque Tayrona (Castilleres)
03.08 Parque Tayrona, Cartagena
04.08 Cartagena
05.08 Cartagena, Magangue
06.08 Magangue, Mompos, Magangue, Sincelejo, Monteria
07.08 Monteria, Turbo
08.08 Turbo, Capurganá, Sapzurro
09.08 Sapzurro, Capurganá, Sapzurro
10.08 Sapzurro, Cabo Tiburón, Sapzurro
11.08 Sapzurro, La Miel, Cabo Tiburón, Sapzurro
12.08 Sapzurro, Capurganá, Turbo, Medellin
13.08 Medellin
14.08 Medellin, Rio Claro, Doradal
15.08 Bogota
16.08 Bogota
17.08 Bogota, Panama,
18.08 Stambuł, Praga, Wrocław
piątek, 19 sierpnia 2016
wtorek, 16 sierpnia 2016
Nie taka Bogota straszna, jak ją malują.
Dokładnie sobie wszystko obliczyliśmy. Planowana godzina odjazdu autobusu to 23, pewnie wyjedziemy o 24, mówią, że droga trwa 6 godzin, więc pewnie potrwa 7h. Będzie idealnie, dojedziemy do Bogoty o 7 rano, o 8 będziemy u naszego hosta z couchsurfingu. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy autobus przyjechał o czasie. Zaskoczenie było jeszcze większe, gdy obudzono nas w autobusie, mówiąc, że jesteśmy już na miejscu, było ciemno, a nasze zegarki wskazywały 4 rano. To był ten jeden jedyny raz w historii transportu publicznego w Kolumbii, kiedy coś jechało krócej (i bardziej punktualnie) niż powinno. Ten dzień zapisze się na kartach historii kraju... Dworzec autobusowy w Bogocie, jest ponoć jednym z bardziej wydajnych dworców w Kolumbii, ale niestety nie ma na nim zbyt wielu udogodnień, żeby w ciepełku przyżulić i przeczekać. Musieliśmy zadowolić się kawałkiem podłogi i ciasno owinąć w śpiwory, żeby dotrwać to bardziej ludzkiej porannej godziny.
Bogotá jest ostatnim turystycznym celem naszej podróży. A jak nas wszyscy przed nią ostrzegali! Że transport publiczny nie działa, że powietrzem nie da się oddychać, że żyje się beznadziejnie i że brzydkie to miasto i po co tam jechać. Dokładnie to samo powiedziałabym o Warszawie, oni mówią to o Bogocie, może jakby stolice mniej zadzierały nosa, to bardziej byśmy je bardziej lubili :P Ale muszę przyznać, że Bogotá pozytywnie nas zaskoczyła. Położona na 3.000m.n.p.m, została założona tak wysoko, gdyż zauważono, że na tej wysokości nie występuje już malaria. Dolega do wysokiego pasma gorskiego, a na jednym ze szczytów wznosi się piękny, górujący nad rozlewającym się w dolinie miastem kościół. Na górskie zbocza wspina się najstarsza część Bogoty czarująca i spokojna, dolegająca do naprawdę reprezentatywnego centrum miasta. Duże place, szerokie wyłączone z ruchu ulice (powiew europejskości), ogromne neoklasycystyczne budynki. Niby nic, ale po dwóch miesiącach w Ameryce Południowej to robi wrażenie. Pomyślcie, ktoś to musiał ZAPLANOWAĆ, wybudować, dać na to kasę. Niewiarygodne! Ja nie szydzę, podobało mi się tam. Dodatkowo Bogotá ma w swoim turystycznym repertuarze kilka całkiem niezłych muzeów (Botero i złota) i parę kościołów (Santa Clara!!!). Oraz przecudny widok na 7 milionowe miasto (z przedmieściami ok 9 milionów) z okolicznych wzgórz. Tak duże miasto robi olbrzymie wrażenie. Jak opowiadaliśmy tambylcom, że mieszkamy w mieście, które ma 700 tysięcy i jest nazywane dużym miastem, to nie do końca wiedzieli jak to zinterpretować.
Dużą atrakcją i miejscem weekendowych wyjazdów jest savana bogotana, gdzie zabrał nas kolega naszego kolegi ze studiów, też lekarz. W szerokiej dolinie ciągną się liczne zielone pastwiska poprzedzielane szpalerami drzew i wypasają krowy. Widok, jak na Kolumbię, dość niespotykany, ale jak bardzo polski! Można się było poczuć prawie jak w domu. Zwiedziliśmy też małe, kolonialne miasteczko, jakby kopię wielu innych małych wiosek, które zwiedzaliśmy kilka lat temu w Hiszpanii. Tam pańskim, kolumbijskim gestem zostaliśmy zaproszeni na najlepsze i największe w naszym życiu burgery. Tak duże, że nawet Jedyny nie pokonał 600g wołowiny. A to o czymś świadczy. Wysłuchaliśmy też opowieści o tym, jak żyje się w Kolumbii, jak (nie)funkcjonuje państwo i jakim błogosławieństwem jest bycie lekarzem i pacjentem w Polsce.
Bogotá jest ostatnim turystycznym celem naszej podróży. A jak nas wszyscy przed nią ostrzegali! Że transport publiczny nie działa, że powietrzem nie da się oddychać, że żyje się beznadziejnie i że brzydkie to miasto i po co tam jechać. Dokładnie to samo powiedziałabym o Warszawie, oni mówią to o Bogocie, może jakby stolice mniej zadzierały nosa, to bardziej byśmy je bardziej lubili :P Ale muszę przyznać, że Bogotá pozytywnie nas zaskoczyła. Położona na 3.000m.n.p.m, została założona tak wysoko, gdyż zauważono, że na tej wysokości nie występuje już malaria. Dolega do wysokiego pasma gorskiego, a na jednym ze szczytów wznosi się piękny, górujący nad rozlewającym się w dolinie miastem kościół. Na górskie zbocza wspina się najstarsza część Bogoty czarująca i spokojna, dolegająca do naprawdę reprezentatywnego centrum miasta. Duże place, szerokie wyłączone z ruchu ulice (powiew europejskości), ogromne neoklasycystyczne budynki. Niby nic, ale po dwóch miesiącach w Ameryce Południowej to robi wrażenie. Pomyślcie, ktoś to musiał ZAPLANOWAĆ, wybudować, dać na to kasę. Niewiarygodne! Ja nie szydzę, podobało mi się tam. Dodatkowo Bogotá ma w swoim turystycznym repertuarze kilka całkiem niezłych muzeów (Botero i złota) i parę kościołów (Santa Clara!!!). Oraz przecudny widok na 7 milionowe miasto (z przedmieściami ok 9 milionów) z okolicznych wzgórz. Tak duże miasto robi olbrzymie wrażenie. Jak opowiadaliśmy tambylcom, że mieszkamy w mieście, które ma 700 tysięcy i jest nazywane dużym miastem, to nie do końca wiedzieli jak to zinterpretować.
Dużą atrakcją i miejscem weekendowych wyjazdów jest savana bogotana, gdzie zabrał nas kolega naszego kolegi ze studiów, też lekarz. W szerokiej dolinie ciągną się liczne zielone pastwiska poprzedzielane szpalerami drzew i wypasają krowy. Widok, jak na Kolumbię, dość niespotykany, ale jak bardzo polski! Można się było poczuć prawie jak w domu. Zwiedziliśmy też małe, kolonialne miasteczko, jakby kopię wielu innych małych wiosek, które zwiedzaliśmy kilka lat temu w Hiszpanii. Tam pańskim, kolumbijskim gestem zostaliśmy zaproszeni na najlepsze i największe w naszym życiu burgery. Tak duże, że nawet Jedyny nie pokonał 600g wołowiny. A to o czymś świadczy. Wysłuchaliśmy też opowieści o tym, jak żyje się w Kolumbii, jak (nie)funkcjonuje państwo i jakim błogosławieństwem jest bycie lekarzem i pacjentem w Polsce.
środa, 10 sierpnia 2016
Nic-nie-robienie
Sapzurro okazało się dobrym wyborem. Znacznie mniej turystyczne niż Capurganá, widać było, że toczy się tu spokojne, codzienne życie. Zatrzymaliśmy się u El Chileno i był to strzał w dziesiątkę! Z niewiadomych nam przyczyn większość backpackersów chcących spać w namiotach albo na hamakach (czyli tych dzielnych backpackersów) ciągnęła właśnie do niego, dzięki czemu wieczory umilaliśmy sobie długimi pogawędkami o podróżach, świecie, życiu. Nie stroniliśmy podczas tych wieczorów od rumu, który idealnie wpisywał się w nasze rozmowy, szum morza i palmowych liści. Pomysł Jedynego na odświeżający wieczorny drink, doczekał się nawet własnej nazwy! Ron polaco (polish rum) zawierał w sobie cztery ważne składniki, jakimi była panela (odparowany sok z trzciny cukrowej), limonka (prosto z drzewa oczywiście) i rum (z Medellin) z odrobiną wody. A może to rumu miała być odrobinka...?
Kolejnym dużym plusem tego miejsca były liczne mangowce, na których punkcie wszyscy (my, przyjezdni) oszaleliśmy. Och, oczywiście kokosy, karambole czy limonki też można było łatwo zdobyć wychylajac się z namiotu, ale mango nie przebije nic. Z zewnątrz trochę poobijane, niby sczerniałe i nadjedzone przez osy, w środku najbardziej soczyste, rozpływające się w ustach, słodkie jak miód. Aż żal, że tak dużo z nich się marnowało, choć dzielnie nad tym pracowaliśmy. Ach, gdybym miała tam słoiki...
El Chileno nie zajmował się campingiem sam, ewentualnie zbierał opłaty i zabawiał gości. Od pozostałej roboty, czyli sprzątania, gotowania, sprzedaży była Doña Silvia, która dodatkowo na głowie miała parę niby chorych wnucząt. Chłopcy byli tak strasznie chorzy, że nie mogli iść do szkoły, więc całymi dniami szwendali się za gringo, podpatrywali co robią i co mają, a jak pewnego dnia odkryli gitarę, to serenadom nie było końca (a nie były to najczystsze nuty pod słońcem). Doña Silvia wielkiej cierpliwości do nich nie miała, ale za to miała wielki talent do gotowania! I za to ją cenimy! Za 25 złotych od łebka (tak dużo, bo to będą duże sztuki, powiedziała), przyrządziła nam langusty w sosie z mleczka kokosowego! To było niewiarygodnie dobre, a udało nam się zamówić to tylko dlatego, że kolega popatrzył , jak niosła to danie na obiad dla El Chileno i nieśmiało zapytał, czy my też moglibyśmy o takie poprosić. Wieczorem, gdy Doña Silvia juz już wychodziła, trzeba było wyciągać El Chileno z domu, żeby zgraja spragnionych turystów mogła wydać trochę pieniędzy i kupić sobie po parę piw. Zmysłu do biznesu, może nie zupełnie, ale brak...
El Chileno nie zajmował się campingiem sam, ewentualnie zbierał opłaty i zabawiał gości. Od pozostałej roboty, czyli sprzątania, gotowania, sprzedaży była Doña Silvia, która dodatkowo na głowie miała parę niby chorych wnucząt. Chłopcy byli tak strasznie chorzy, że nie mogli iść do szkoły, więc całymi dniami szwendali się za gringo, podpatrywali co robią i co mają, a jak pewnego dnia odkryli gitarę, to serenadom nie było końca (a nie były to najczystsze nuty pod słońcem). Doña Silvia wielkiej cierpliwości do nich nie miała, ale za to miała wielki talent do gotowania! I za to ją cenimy! Za 25 złotych od łebka (tak dużo, bo to będą duże sztuki, powiedziała), przyrządziła nam langusty w sosie z mleczka kokosowego! To było niewiarygodnie dobre, a udało nam się zamówić to tylko dlatego, że kolega popatrzył , jak niosła to danie na obiad dla El Chileno i nieśmiało zapytał, czy my też moglibyśmy o takie poprosić. Wieczorem, gdy Doña Silvia juz już wychodziła, trzeba było wyciągać El Chileno z domu, żeby zgraja spragnionych turystów mogła wydać trochę pieniędzy i kupić sobie po parę piw. Zmysłu do biznesu, może nie zupełnie, ale brak...
Camping znajdował się tuż nad morzem, tak że z naszego namiotu widać było właściwie całe wejście do zatoki. Można było spokojnie zostawić swoje rzeczy i pójść się zanurzyć w ciepłej wodzie, popluskać się jeszcze przed śniadaniem. I przed obiadem, i po obiedzie, po powrocie z plaży i przed kolacją. Czyli zawsze! Co jeszcze bardziej zaskakujące całe dno zasłane było koralowcami i wcale nie trzeba było iść na odległą plażę, żeby je znaleźć. Były tuż przy nas, na wyciągnięcie ręki. Ale to wcale nie znaczy, że nas nie nosiło i nie zwiedziliśmy wszystkich możliwych plaż w okolicy. Chociaż naprawdę się staraliśmy. To miał być nasz odpoczynek, mieliśmy wygrzewać brzuchy i nic nie robić i faktycznie nam się to udało. Z poznanym na miejscu Francuzem robiliśmy swego rodzaju zawody, kto będzie bardziej leniwy. Teksty "cały dzień czytałem dzisiaj książkę w hamaku", "mieliśmy iść do La Miel, ale nam się nie chciało", "spałem do 11" nagradzane były gromkimi brawami i głosami uznania. Ale bądźmy szczerzy, tam było tak pięknie, że zbyt długo nie dało się bez tych widoków piaszczystych plaż wytrzymać.
poniedziałek, 8 sierpnia 2016
Wywczas
Udaliśmy się na wczasy. Żeby nic-nie-robić, wygrzewać brzuchy na słońcu, kąpać się w lazurowym morzu i żeby generalnie było nam ciepło i nie śpiesznie. I to udało się nam idealnie! Tak idealnie, że chętnie zostałabym tam kilka dni dłużej.
Te kilka dni spokoju chcieliśmy spędzić na wybrzeżu Kolumbii niedaleko Panamy. Dopływa się tam około 40-50 osobowymi łodziami. Ale nie tak szybko, najpierw na tą łódź trzeba wsiąść! Łodzie wypływają z portu w Turbo. Samo miasto nie ma nic ciekawego do zaoferowania, ale czuje się w nim portowy, czysto zarobkowy, ale nieturystyczny klimat. Do nabrzeża zacumowanych jest wiele statków, po których widać, że swoje czasy świetności mają już za sobą. Mimo że kiedyś woziły tylko pasażerów, to teraz pozostało im jedynie cargo. Pokłady zarzucone są stertami platanów, drewna, wypchanych po brzegi kartonów, a rzesze ludzi, w znacznej większości potomków czarnoskórych niewolników, biegają z towarami między pokładem a podstawionymi ciężarówkami. Część pasażerska portu nie jest duża i spokojnie można ją nazwać małym piekiełkiem. Każdego ranka jest tam niewiarygodny tłum, wszyscy się przepychają, panuje ogólny chaos i dezinformacja. I to wszystko, mimo że każda osoba ma już kupione bilety i wie, że dla niej miejsca starczy! Wyglądało to, jakby firma pierwszy raz zajmowała się organizacją tego typu przedsięwzięcia i jeszcze nie wypracowała sposobu na opanowanie tłumu i kierowanie nim. Kolejnym wyzwaniem po przejściu kontroli biletowej było ważenie bagaży i płacenie za nadmiarowe kilogramy. Muszę przyznać, że jesteśmy całkiem nieźli w kłóceniu się po hiszpańsku, kiedy ktoś chce nas orżnąć. Pracownik zawołał nam prawie dwukrotnie więcej za każdy dodatkowy kilogram, a dodatkowo policzył nam więcej kilogramów niż faktycznie mieliśmy. Udało nam się zbić cenę o ponad połowę, czyli nawet poniżej ceny oficjalnej :p Niewiarygodnym jest to, że to nie tylko nas, gringo, chcieli oszukać. Oszukiwali równo wszystkich, czarnych, żółtych, Kubańczyków czy Kolumbijczyków. WSZYSTKICH!
Poupychani na ławkach jak szprotki, czuliśmy się trochę jak uchodźcy albo nielegalni emigranci chcący opuścić Kolumbię i dostać się do lepszego świata, jakim są Stany Zjednoczone (potem okazało się to prawdą, przynajmniej jeśli chodzi o większą część pasażerów naszej łodzi). Spędziliśmy 2 godziny w ślizgu, mknąc z nieprawdopodobną prędkością nawet 57 km/h! Czasem prawie że lecieliśmy w powietrzu, tylko niestety każdy "upadek" i uderzenie w fale bolało w pośladki, a posiłek pospiesznie zjedzony przed rejsem niebezpiecznie lewitował w żołądku. 3 silniki, po 250 koni mechanicznych każdy, robią swoje.
Takim sposobem dostaliśmy się do chyba najbardziej turystycznej wioski w regionie- Capurganá. Zdecydowaliśmy się kontynuować naszą podróż i kolejną łodzią (z przemiłym, ale niemożliwym do zrozumienia czarnoskórym, siwym Panem sternikiem, który sterował łodzią z prawdziwie ułańską fantazją, zawsze na najwyższym biegu, nie zważając na fale) dostaliśmy się do Sapzurro.
Te kilka dni spokoju chcieliśmy spędzić na wybrzeżu Kolumbii niedaleko Panamy. Dopływa się tam około 40-50 osobowymi łodziami. Ale nie tak szybko, najpierw na tą łódź trzeba wsiąść! Łodzie wypływają z portu w Turbo. Samo miasto nie ma nic ciekawego do zaoferowania, ale czuje się w nim portowy, czysto zarobkowy, ale nieturystyczny klimat. Do nabrzeża zacumowanych jest wiele statków, po których widać, że swoje czasy świetności mają już za sobą. Mimo że kiedyś woziły tylko pasażerów, to teraz pozostało im jedynie cargo. Pokłady zarzucone są stertami platanów, drewna, wypchanych po brzegi kartonów, a rzesze ludzi, w znacznej większości potomków czarnoskórych niewolników, biegają z towarami między pokładem a podstawionymi ciężarówkami. Część pasażerska portu nie jest duża i spokojnie można ją nazwać małym piekiełkiem. Każdego ranka jest tam niewiarygodny tłum, wszyscy się przepychają, panuje ogólny chaos i dezinformacja. I to wszystko, mimo że każda osoba ma już kupione bilety i wie, że dla niej miejsca starczy! Wyglądało to, jakby firma pierwszy raz zajmowała się organizacją tego typu przedsięwzięcia i jeszcze nie wypracowała sposobu na opanowanie tłumu i kierowanie nim. Kolejnym wyzwaniem po przejściu kontroli biletowej było ważenie bagaży i płacenie za nadmiarowe kilogramy. Muszę przyznać, że jesteśmy całkiem nieźli w kłóceniu się po hiszpańsku, kiedy ktoś chce nas orżnąć. Pracownik zawołał nam prawie dwukrotnie więcej za każdy dodatkowy kilogram, a dodatkowo policzył nam więcej kilogramów niż faktycznie mieliśmy. Udało nam się zbić cenę o ponad połowę, czyli nawet poniżej ceny oficjalnej :p Niewiarygodnym jest to, że to nie tylko nas, gringo, chcieli oszukać. Oszukiwali równo wszystkich, czarnych, żółtych, Kubańczyków czy Kolumbijczyków. WSZYSTKICH!
Poupychani na ławkach jak szprotki, czuliśmy się trochę jak uchodźcy albo nielegalni emigranci chcący opuścić Kolumbię i dostać się do lepszego świata, jakim są Stany Zjednoczone (potem okazało się to prawdą, przynajmniej jeśli chodzi o większą część pasażerów naszej łodzi). Spędziliśmy 2 godziny w ślizgu, mknąc z nieprawdopodobną prędkością nawet 57 km/h! Czasem prawie że lecieliśmy w powietrzu, tylko niestety każdy "upadek" i uderzenie w fale bolało w pośladki, a posiłek pospiesznie zjedzony przed rejsem niebezpiecznie lewitował w żołądku. 3 silniki, po 250 koni mechanicznych każdy, robią swoje.
Takim sposobem dostaliśmy się do chyba najbardziej turystycznej wioski w regionie- Capurganá. Zdecydowaliśmy się kontynuować naszą podróż i kolejną łodzią (z przemiłym, ale niemożliwym do zrozumienia czarnoskórym, siwym Panem sternikiem, który sterował łodzią z prawdziwie ułańską fantazją, zawsze na najwyższym biegu, nie zważając na fale) dostaliśmy się do Sapzurro.
piątek, 5 sierpnia 2016
Wreszcie Cartagena
Oczekiwania wobec Cartageny mieliśmy bardzo duże. Wszyscy, których spotykaliśmy na swojej drodze jednogłośnie stwierdzali, że jest to najpiękniejsze miasto Kolumbii. Jechaliśmy tam trochę z duszą na ramieniu, bojąc się, że wcale takie się nie okaże. Że wyobrażamy sobie stare miasto ładne na europejski sposób, otoczone murami, z gęsta zabudową ładnych domów w środku i rozsianymi kamiennymi kościołami, a spotka nas zupełnie co innego. Jakie było nasze zdziwienie, gdy już pierwszego wieczoru (a właściwie nocy; uwielbiamy trafiać do nieznanego miasta po zmroku), gdy szukaliśmy noclegu w dzielnicy Getsemani, ta dzielnica nas oczarowała. Należy nadmienić, że słyszeliśmy o niej jako o dzielnicy położonej poza ścisłym centrum, gdzie da się znaleźć jakiś tani nocleg. Wąskie, gwarne uliczki, tętniące wieczornym życiem, małe placyki ze starymi kościołami napchane siedzącymi na każdym możliwym murku ludzmi. I co najważniejsze, wyniosłe kamienice przy głównych ulicach, a przy przecznicach, małe, jednopiętrowe domki z otwartymi drzwiami i oknami, w których można było obserwować toczące się życie. Co za atmosfera! Oczywiście nie wszystkie budynki były odnowione. Te, które pozostawały w ruinie pokryte były licznymi graffiti, co nadawało dzielnicy Getsemani fajnego charakteru wiecznej młodości, fiesty i backpackerskich podróży.
Centrum miasta okazało się bardzo zadbane i odnowione. Tutaj też, tak jak w Getsemani, istnieją dwa rodzaje zabudowań: wyższe, dostojniejsze kamienice i jednopiętrowe domki.
Kamienice, z reguły w stonowanych kolorach, mają podolepiane do ścian drewniane, kolonialne balkony, a wejścia do kamienic strzegą ogromne, ciężkie, oczywiście drewniane drzwi, do których bardziej pasuje nazwa "wrota". Małe, jednopiętrowe domki na zachodzie centrum przylegają do siebie ściśle ściana do ściany, a pomalowane są na wszystkie możliwe, byle jaskrawe, kolory świata. A jak same są białe, to chociaż wykusze okienne mają różowe albo jaskrawoniebieskie. Nad oknami zwisają czapy soczysto zielonych liści, tworzących idealne tło dla różowych kiści kwiatów. Tymi uliczkami naprawdę można spacerować bez końca. Obraz Cartageny dopełniają liczne kościoły i place. Do dużej części kościołów wejść się nie da, chyba miasto zabrało się za renowację wszystkich na raz. Na placach przy nich przesiadują rzesze czarnoskórych (to chyba niepoprawne politycznie) mieszkańców. Zawsze można znaleźć tam kogoś, kto sprzedaje gorące tinto (czarna kawa) albo cokolwiek innego, czego dusza zapragnie. Oczarował nas pewien sprzedający, śpiewnie recytując produkty, które posiada "AGUA, COCA COLA, weed, AGUA!"
Przechadzając się po mieście (właściwie to krążąc szukając sklepu i śniadania) zupełnie przypadkowo spotkaliśmy młode, polskie małżeństwo z dzieckiem. Tak dobrze się rozmawiało przez tą chwilę na ulicy, że umówiliśmy się na wieczorne piwo. Miło było spotkać wreszcie kogoś tak podobnego do nas, o zbliżonych poglądach i zainteresowaniach. Spędziliśmy razem naprawdę świetny wieczór!
To, o czym należy jeszcze wspomnieć, to wszędobylscy naganiacze i uliczni sprzedawcy. Na całym wybrzeżu są oni bardzo natarczywi, ale w Cartagenie to była kulminacja ich wszyskich możliwości. Najgorsze jest to, że to samo dzieje się na dworcach autobusowych. Człowieka w spokoju nie zostawią, póki nie sprzedadzą tego, czego chcą. I nie wystarczy powiedzieć NIE. Nawet 10 razy nie poskutkuje. My doprowadziliśmy się do tego stanu, że jak widzieliśmy idących (lub co gosza biegnących) w naszym kierunku naganiaczy, to odwracalismy się na pięcie i uciekaliśmy. Dosłownie. Pewnym sposobem na ulicznych sprzedawców było mówienie, że już się ma dany produkt lub już się było na danej wycieczce lub że nie potrzebujemy NICZEGO. Z tym ostatnim słowem zupełnie nie umieli sobie poradzić.
Kamienice, z reguły w stonowanych kolorach, mają podolepiane do ścian drewniane, kolonialne balkony, a wejścia do kamienic strzegą ogromne, ciężkie, oczywiście drewniane drzwi, do których bardziej pasuje nazwa "wrota". Małe, jednopiętrowe domki na zachodzie centrum przylegają do siebie ściśle ściana do ściany, a pomalowane są na wszystkie możliwe, byle jaskrawe, kolory świata. A jak same są białe, to chociaż wykusze okienne mają różowe albo jaskrawoniebieskie. Nad oknami zwisają czapy soczysto zielonych liści, tworzących idealne tło dla różowych kiści kwiatów. Tymi uliczkami naprawdę można spacerować bez końca. Obraz Cartageny dopełniają liczne kościoły i place. Do dużej części kościołów wejść się nie da, chyba miasto zabrało się za renowację wszystkich na raz. Na placach przy nich przesiadują rzesze czarnoskórych (to chyba niepoprawne politycznie) mieszkańców. Zawsze można znaleźć tam kogoś, kto sprzedaje gorące tinto (czarna kawa) albo cokolwiek innego, czego dusza zapragnie. Oczarował nas pewien sprzedający, śpiewnie recytując produkty, które posiada "AGUA, COCA COLA, weed, AGUA!"
To, o czym należy jeszcze wspomnieć, to wszędobylscy naganiacze i uliczni sprzedawcy. Na całym wybrzeżu są oni bardzo natarczywi, ale w Cartagenie to była kulminacja ich wszyskich możliwości. Najgorsze jest to, że to samo dzieje się na dworcach autobusowych. Człowieka w spokoju nie zostawią, póki nie sprzedadzą tego, czego chcą. I nie wystarczy powiedzieć NIE. Nawet 10 razy nie poskutkuje. My doprowadziliśmy się do tego stanu, że jak widzieliśmy idących (lub co gosza biegnących) w naszym kierunku naganiaczy, to odwracalismy się na pięcie i uciekaliśmy. Dosłownie. Pewnym sposobem na ulicznych sprzedawców było mówienie, że już się ma dany produkt lub już się było na danej wycieczce lub że nie potrzebujemy NICZEGO. Z tym ostatnim słowem zupełnie nie umieli sobie poradzić.
środa, 3 sierpnia 2016
Raj na ziemi
Zaczęło się dość wyczerpująco, bo od godzinnego spaceru z wielkimi, kilkunastokilowymi plecakami, a Parque Tayrona do najchłodniejszych miejsc na ziemi bynajmniej nie należy. Pot lał się strumieniami, chusteczki można było wykręcać, a koszulki mieliśmy zupełnie przemoczone. To nie deszcz, to produkcja własna! Ale szczęśliwie udało się dotrzeć do wymarzonego campingu i rozbić między palmami kokosowymi. Później nawet zastanawialiśmy się, czy jednak nie jesteśmy zbyt blisko tych palm, bo kokosy spadały w naszych okolicach z dość dużym hukiem. Ale dzięki temu spełniają się marzenia- świeży kokos prosto z drzewa! Mąż każdego ranka serwował mi do śniadania idealnie chłodną wodę kokosową! I nawet nie potrzeba bylo do tego maczety, wystarczył scyzoryk i trochę siły. Często także na plażach można było znaleźć kokosy, a połączenie słońce- morze- plaża- kokos jest wręcz idealne!
Plaże niedaleko naszego campingu okazały się przepiękne. Najbliżej położona nas Aranilla urzekła mnie jasnym piaskiem, błękitna wodą i położeniem w małej zatoczce. Kolejna, La Piscina, spodobała się Mężowi- jest wąska, ale dość długa, a nad nią zwieszają się liczne palmy. Plaża Cabo San Juan, może i cudna, ale przeraziła nas ilością wygrzewających się brzuchów. Chociaż jakby porównać to do polskiego morza, to wyszłoby, że przesadzamy. W naszej okolicy były to jedyne plaże, na ktorych można było się kąpać, na innych plażach było to zabronione ze względu na duże fale i prądy. A więc oznacza to, że resztę plaż mieliśmy właściwie tylko dla siebie! Niewielu prócz nas się nimi zainteresowało. Ich strata, bo naprawdę zapierały dech w piersiach i nie ustępowały w niczym tym popularnym, były nawet piękniejsze. Długie, puste, z palmami dającymi cień, piaskiem ze złotymi, skrzącymi się drobinkami pod stopami. Gdy zanurzaliśmy się w wodzie, te złote iskierki wirowały wokół nas, sprawiając niesamowite wrażenie. Podczas długich spacerów po plaży, uciekały przed nami małe, mleczno- kawowe kraby i chowały się do swoich mikro-jam. Nad naszymi głowami szybowały statecznie klucze pelikanów, właściwie w ogóle nie poruszając skrzydłami.
Raj na ziemi.
PS Mąż każe napisać, że widzieliśmy 25-centymetrowego kraba. Widzieliśmy. Duży był. O taaaki.
Raj na ziemi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)