wtorek, 16 sierpnia 2016

Nie taka Bogota straszna, jak ją malują.

Dokładnie sobie wszystko obliczyliśmy. Planowana godzina odjazdu autobusu to 23, pewnie wyjedziemy o 24, mówią, że droga trwa 6 godzin, więc pewnie potrwa 7h. Będzie idealnie, dojedziemy do Bogoty o 7 rano, o 8 będziemy u naszego hosta z couchsurfingu. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy autobus przyjechał o czasie. Zaskoczenie było jeszcze większe, gdy obudzono nas w autobusie, mówiąc, że jesteśmy już na miejscu, było ciemno, a nasze zegarki wskazywały 4 rano. To był ten jeden jedyny raz w historii transportu publicznego w Kolumbii, kiedy coś jechało krócej (i bardziej punktualnie) niż powinno. Ten dzień zapisze się na kartach historii kraju... Dworzec autobusowy w Bogocie, jest ponoć jednym z bardziej wydajnych dworców w Kolumbii, ale niestety nie ma na nim zbyt wielu udogodnień, żeby w ciepełku przyżulić i przeczekać. Musieliśmy zadowolić się kawałkiem podłogi i ciasno owinąć w śpiwory, żeby dotrwać to bardziej ludzkiej porannej godziny.

Bogotá jest ostatnim turystycznym celem naszej podróży. A jak nas wszyscy przed nią ostrzegali! Że transport publiczny nie działa, że powietrzem nie da się oddychać, że żyje się beznadziejnie i że brzydkie to miasto i po co tam jechać. Dokładnie to samo powiedziałabym o Warszawie, oni mówią to o Bogocie, może jakby stolice mniej zadzierały nosa, to bardziej byśmy je bardziej lubili :P  Ale muszę przyznać, że Bogotá pozytywnie nas zaskoczyła. Położona na 3.000m.n.p.m, została założona tak wysoko, gdyż zauważono, że na tej wysokości nie występuje już malaria. Dolega do wysokiego pasma gorskiego, a na jednym ze szczytów wznosi się piękny, górujący nad rozlewającym się w dolinie miastem kościół. Na górskie zbocza wspina się najstarsza część Bogoty czarująca i spokojna, dolegająca do naprawdę reprezentatywnego centrum miasta. Duże place, szerokie wyłączone z ruchu ulice (powiew europejskości), ogromne neoklasycystyczne budynki. Niby nic, ale po dwóch miesiącach w Ameryce Południowej to robi wrażenie. Pomyślcie, ktoś to musiał ZAPLANOWAĆ, wybudować, dać na to kasę. Niewiarygodne! Ja nie szydzę, podobało mi się tam. Dodatkowo Bogotá ma w swoim turystycznym repertuarze kilka całkiem niezłych muzeów (Botero i złota) i parę kościołów (Santa Clara!!!). Oraz przecudny widok na 7 milionowe miasto (z przedmieściami ok 9 milionów) z okolicznych wzgórz. Tak duże miasto robi olbrzymie wrażenie. Jak opowiadaliśmy tambylcom, że mieszkamy w mieście, które ma 700 tysięcy i jest nazywane dużym miastem, to nie do końca wiedzieli jak to zinterpretować.

Dużą atrakcją i miejscem weekendowych wyjazdów jest savana bogotana, gdzie zabrał nas kolega naszego kolegi ze studiów, też lekarz. W szerokiej dolinie ciągną się liczne zielone pastwiska poprzedzielane szpalerami drzew i wypasają krowy. Widok, jak na Kolumbię, dość niespotykany, ale jak bardzo polski! Można się było poczuć prawie jak w domu. Zwiedziliśmy też małe, kolonialne miasteczko, jakby kopię wielu innych małych wiosek, które zwiedzaliśmy kilka lat temu w Hiszpanii. Tam pańskim, kolumbijskim gestem zostaliśmy zaproszeni na najlepsze i największe  w naszym życiu burgery. Tak duże, że nawet Jedyny nie pokonał 600g wołowiny. A to o czymś świadczy. Wysłuchaliśmy też opowieści o tym, jak żyje się w Kolumbii, jak (nie)funkcjonuje państwo i jakim błogosławieństwem jest bycie lekarzem i pacjentem w Polsce.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz