piątek, 5 sierpnia 2016

Wreszcie Cartagena

Oczekiwania wobec Cartageny mieliśmy bardzo duże. Wszyscy, których spotykaliśmy na swojej drodze jednogłośnie stwierdzali, że jest to najpiękniejsze miasto Kolumbii. Jechaliśmy tam trochę z duszą na ramieniu, bojąc się, że wcale takie się nie okaże. Że wyobrażamy sobie stare miasto ładne na europejski sposób, otoczone murami, z gęsta zabudową ładnych domów w środku i rozsianymi kamiennymi kościołami, a spotka nas zupełnie co innego. Jakie było nasze zdziwienie, gdy już pierwszego wieczoru (a właściwie nocy; uwielbiamy trafiać do nieznanego miasta po zmroku), gdy szukaliśmy noclegu w dzielnicy Getsemani, ta dzielnica nas oczarowała. Należy nadmienić, że słyszeliśmy o niej jako o dzielnicy położonej poza ścisłym centrum, gdzie da się znaleźć jakiś tani nocleg. Wąskie, gwarne uliczki, tętniące wieczornym życiem, małe placyki ze starymi kościołami napchane siedzącymi na każdym możliwym murku ludzmi. I co najważniejsze, wyniosłe kamienice przy głównych ulicach, a przy przecznicach, małe, jednopiętrowe domki z otwartymi drzwiami i oknami, w których można było obserwować toczące się życie. Co za atmosfera! Oczywiście nie wszystkie budynki były odnowione. Te, które pozostawały w ruinie pokryte były licznymi graffiti, co nadawało dzielnicy Getsemani fajnego charakteru wiecznej młodości, fiesty i backpackerskich podróży.


Centrum miasta okazało się bardzo zadbane i odnowione. Tutaj też, tak jak w Getsemani, istnieją  dwa rodzaje zabudowań: wyższe, dostojniejsze kamienice i jednopiętrowe domki.
Kamienice, z reguły w stonowanych kolorach, mają podolepiane do ścian drewniane, kolonialne balkony, a wejścia do kamienic strzegą ogromne, ciężkie, oczywiście drewniane drzwi, do których bardziej pasuje nazwa "wrota". Małe, jednopiętrowe domki na zachodzie centrum przylegają do siebie ściśle ściana do ściany, a pomalowane są na wszystkie możliwe, byle jaskrawe, kolory świata. A jak same są białe, to chociaż wykusze okienne mają różowe albo jaskrawoniebieskie. Nad oknami zwisają czapy soczysto zielonych liści, tworzących idealne tło dla różowych kiści kwiatów. Tymi uliczkami naprawdę można spacerować bez końca. Obraz Cartageny dopełniają liczne kościoły i place. Do dużej części kościołów wejść się nie da, chyba miasto zabrało się za renowację  wszystkich na raz. Na placach przy nich przesiadują rzesze czarnoskórych (to chyba niepoprawne politycznie) mieszkańców. Zawsze można znaleźć tam kogoś, kto sprzedaje gorące tinto (czarna kawa) albo cokolwiek innego, czego dusza zapragnie. Oczarował nas pewien sprzedający, śpiewnie recytując produkty, które posiada "AGUA, COCA COLA, weed, AGUA!"




Przechadzając się po mieście (właściwie to krążąc szukając sklepu i śniadania) zupełnie przypadkowo spotkaliśmy młode, polskie małżeństwo z dzieckiem. Tak dobrze się rozmawiało przez tą chwilę na ulicy, że umówiliśmy się na wieczorne piwo. Miło było spotkać wreszcie kogoś tak podobnego do nas, o zbliżonych poglądach i zainteresowaniach. Spędziliśmy razem naprawdę świetny wieczór!

To, o czym należy jeszcze wspomnieć, to wszędobylscy naganiacze i uliczni sprzedawcy. Na całym wybrzeżu są oni bardzo natarczywi, ale w Cartagenie to była kulminacja ich wszyskich możliwości. Najgorsze jest to,  że to samo dzieje się na dworcach autobusowych. Człowieka w spokoju nie zostawią, póki nie sprzedadzą tego, czego chcą.  I nie wystarczy powiedzieć NIE. Nawet 10 razy nie poskutkuje. My doprowadziliśmy się do tego stanu, że jak widzieliśmy idących (lub co gosza biegnących) w naszym kierunku naganiaczy,  to odwracalismy się na pięcie i uciekaliśmy. Dosłownie. Pewnym sposobem na ulicznych sprzedawców było mówienie, że już się ma dany produkt lub już się było na danej wycieczce lub że nie potrzebujemy NICZEGO. Z tym ostatnim słowem zupełnie nie umieli sobie poradzić.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz