poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Wywczas

Udaliśmy się na wczasy. Żeby nic-nie-robić, wygrzewać brzuchy na słońcu, kąpać się w lazurowym morzu i żeby generalnie było nam ciepło i nie śpiesznie. I to udało się nam idealnie! Tak idealnie, że chętnie zostałabym tam kilka dni dłużej.

Te kilka dni spokoju chcieliśmy spędzić na wybrzeżu Kolumbii niedaleko Panamy. Dopływa się tam około 40-50 osobowymi łodziami. Ale nie tak szybko, najpierw na tą łódź trzeba wsiąść! Łodzie wypływają z portu w Turbo. Samo miasto nie ma nic ciekawego do zaoferowania, ale czuje się w nim portowy, czysto zarobkowy, ale nieturystyczny klimat. Do nabrzeża zacumowanych jest wiele statków, po których widać, że swoje czasy świetności mają już za sobą. Mimo że kiedyś woziły tylko pasażerów, to teraz pozostało im jedynie cargo. Pokłady zarzucone są stertami platanów, drewna, wypchanych po brzegi kartonów, a rzesze ludzi, w znacznej większości potomków czarnoskórych niewolników, biegają z towarami między pokładem a podstawionymi ciężarówkami. Część pasażerska portu nie jest duża i spokojnie można ją nazwać małym piekiełkiem. Każdego ranka jest tam niewiarygodny tłum, wszyscy się przepychają, panuje ogólny chaos i dezinformacja. I to wszystko, mimo że każda osoba ma już kupione bilety i wie, że dla niej miejsca starczy! Wyglądało to, jakby firma pierwszy raz zajmowała się organizacją tego typu przedsięwzięcia i jeszcze nie wypracowała sposobu na opanowanie tłumu i kierowanie nim. Kolejnym wyzwaniem po przejściu kontroli biletowej było ważenie bagaży i płacenie za nadmiarowe kilogramy. Muszę przyznać, że jesteśmy całkiem nieźli w kłóceniu się po hiszpańsku, kiedy ktoś chce nas orżnąć. Pracownik zawołał nam prawie dwukrotnie więcej za każdy dodatkowy kilogram, a dodatkowo policzył nam więcej kilogramów niż faktycznie mieliśmy. Udało nam się zbić cenę o ponad połowę, czyli nawet poniżej ceny oficjalnej :p Niewiarygodnym jest to, że to nie tylko nas, gringo, chcieli oszukać. Oszukiwali równo wszystkich, czarnych, żółtych, Kubańczyków czy Kolumbijczyków. WSZYSTKICH!


Poupychani na ławkach jak szprotki, czuliśmy się trochę jak uchodźcy albo nielegalni emigranci chcący opuścić Kolumbię i dostać się do lepszego świata, jakim są Stany Zjednoczone (potem okazało się to prawdą, przynajmniej jeśli chodzi o większą część pasażerów naszej łodzi). Spędziliśmy 2 godziny w ślizgu, mknąc z nieprawdopodobną prędkością nawet 57 km/h! Czasem prawie że lecieliśmy w powietrzu, tylko niestety każdy "upadek" i uderzenie w fale bolało w pośladki, a posiłek pospiesznie zjedzony przed rejsem niebezpiecznie lewitował w żołądku. 3 silniki, po 250 koni mechanicznych każdy, robią swoje.

Takim sposobem dostaliśmy się do chyba najbardziej turystycznej wioski w regionie- Capurganá. Zdecydowaliśmy się kontynuować naszą podróż i kolejną łodzią (z przemiłym, ale niemożliwym do zrozumienia czarnoskórym, siwym Panem sternikiem, który sterował łodzią z prawdziwie ułańską fantazją, zawsze na najwyższym biegu, nie zważając na fale) dostaliśmy się do Sapzurro.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz