niedziela, 31 lipca 2016

Przedsionek raju

Chyba nie chcę bardzo dokładnie opisywać naszej drogi jaką przebylismy, aby tu dojechać. Nadmienię tylko, że rozpoczęliśmy podróż o godz. 12 w Salento a skończyliśmy ją o godz. 19 dnia kolejnego w Santa Marta, właściwie cały czas spędzając w autobusach, z jakimiś 15-30 minutowymi przerwami na przesiadki. Najciekawiej było od momentu wejścia na dworzec w Medellin. Zdecydowaliśmy się wsiąść w autobus o 00:30 do Monteria, ktory mial jechac 5 godzin. Przyjechal opóźniony o 45 minut i kontynuował opóźnianie się, gdyż w Monteria obudzilismy sie rano okolo 10. Przynajmniej sie wyspaliśmy... Tam złapaliśmy bezpośredniego, 6 godzinngo busa do Santa Marta. Bus okazał się ani bezpośredni ani 6 godzinny. Po jednej przesiadce i 8 godzinach dotarlismy do Santa Marty.
Santa Marta trochę nas zawiodła, ale może zbyt duże mieliśmy wobec niej oczekiwania. No bo jak ktoś słyszy SANTA MARTA, koło CARTAGENY, nad morzem, w cieple, palmy, kolonialnie itp, to co sobie myśli? Minimum: WOW. Albo nawet więcej WOWów. Miasto jest spore, a samo interesujące turystycznie centrum malutkie. Kilka ładnych z zewnątrz, bielonych kościołków (+katedra), porozsiewane wśród szarej zabudowy domki kolonialne, nadmorski bulwar. I tyle. Ale wizyta miała swoje plusy. Udało nam się trafić z głodem w porę almuerzo (obiadu), co jest dość dużym sukcesem, bo z reguły ich pory posiłków i nasze zupełnie się rozmijają i czasem długo szukamy, zanim coś upolujemy. Po niedzielnych mszach ludzie wylegali na placyki przed kościołami, gdzie czekały już kramy z jedzeniem, a my postanowiliśmy się do tej uczty dołączyć. W kilku miejscach sprzedawano zupę rybną lub zupę z owocami morza (obie zachwycająco dobre!), panowie na wózkach mieli termosy z gorącym tinto (czarna kawa), a w cieniu drzew można było napić się lemoniady z limonki czy świeżo robionych soków z pomarańczy lub arbuza. Po zaspokojeniu głodu i uzupełnieniu zapasów żywnościowych w plecakach ruszyliśmy do Parque Tayrona.






niedziela, 24 lipca 2016

Tierradentro

Tierradentro to górzysty obszar, na którym rozrzucone są niezliczone ilości prekolumbijskich grobowców. By zobaczyć większość z nich, potrzeba około 7 godzinnego spaceru. Grobowce są niesamowite! Dobrze zachowane i bardzo autentyczne. Są to jamy wykute w skale wulkanicznej, niekiedy z kolumnami i malunkami. Schodzi się do nich, a właściwie ześlizguje, po ogromnych stopniach, które z całą pewnością nie spełniłyby norm Unii Europejskiej. Otacza je też piękna przyroda - góry ze zboczami pokrytymi plantacjami kawy, bananów i manioku. Pokonując wytyczony szlak, mija się gospodarstwa, które jakby trwają w XIX w. Nad głowami latają olbrzymie ptaki, a raz spod nóg uciekł nam niewielki wąż. Bardzo ładny, kolorowy i w czarne cętki, ale podobno był dość niebezpieczny...




Na noc zostajemy na kempingu, którego właściciel opowiada nam jak wygląda proces uprawy kawy i późniejsza jej obrobka. Dla niego rzeczy zupełnie oczywiste są dla nas czarną magią, więc często musimy go dopytywac o szczegóły.



Kolejnego dnia wyjeżdżamy. Oczywiście że o świcie! Jedziemy do Popayan a dalej do Cali i przez Medellin aż nad północne wybrzeże.

sobota, 23 lipca 2016

Kolumbia de novo

Po kilku dniach na Północy Peru, przekroczeniu granicy na "zabitym dechami" przejściu w okolicach Zumby i przejechachaniu Ekwadoru znów dotarliśmy do Kolumbii. Im bardziej na Północ się posuwamy, tym mniej jest osób o skośnych oczach i śniadej (żółtej) skórze, a więcej czarnych i białych.

Nasz pierwszy nocleg w Kolumbii to Pasto. Długo tu nie zabawiamy, bo przyjeżdżamy po zmroku a wyjeżdżamy o swicie. Za to nocleg nam się udał. Za 20 000 COP bardzo ładny pokój z internetem i łazienką (oczywiście był też telewizor, jak dotąd mieszkalismy w pokojach bez okien, bez farby na ścianach i z myszami, ale nigdy bez TV). Skoroświt idziemy na postój camionetas, czyli terenówek by dotrzeć do Mocoa. Dawniej najniebezpieczniejsza droga na kontynencie, Trampolín de la Muerte, dziś wciąż wbudza respekt. Nieutwardzana nawierzchnia, przepaść po jednej i ściana dżungli po drugiej stronie. W końcu dojeżdżamy do celu i po kilku przesiadkach kończymy dzień  w San Aagustin.

Kolejnego dnia idziemy do bardzo ciekawego Muzeum Archeologicznego, z ogromną ilością przedwiecznych posągów, wykutych przez dawnych mieszkańców tych terenów. W okolicy znów nie zostajemy długo, by wiecej czasu spędzić w kolejnym ciekawym miejscu, jakim jest oddalone o pół dnia drogi Tierradentro. Żeby się tam dostać, po kilku przesiadkach lądujemy w La Plata. Dojeżdżamy w nocy (18:30 to tutaj już noc) brak dalszych połączeń zmusza nas do zostania tu do kolejnego dnia. Trochę jest to takie miejsca, gdzie diabeł mówi dobranoc. Jak idziemy ulicą, czujemy na sobie wzrok wszystkich, ktorzy są dookoła. Jakbyśmy świecili w ciemnościach. Zatrzymujemy się w hostelu tworzącym jeden biznes wraz z warsztatem samochodowym, wychodzimy coś zjeść i czym prędzej wracamy. Wyjeżdżamy znow skoroświt. Bez żalu...

poniedziałek, 11 lipca 2016

Bote rapido

To luksusowy srodek transportu w Amazonii. Kosztuje znacznie więcej niż Lancha, czyli zwykły statek (taki, jakim plynelismy z Pucallpy) ale płynie nieporownywalnie szybciej. Wyglada troche jak Boening. I z zewnątrz - bardzo dlugi i smukły kadłub, i wewnątrz - trzy długie rzędy siedzeń, z przejsciem po srodku. Zabiera około sześćdziesięciu pasażerów. Całość napędzana jest trzema silnikami zaburtowymi o łącznej mocy 160 koni. płynie się cały czas w ślizgu z szybkością 30 km/h - na wodzie to jest cos! W cenie są nieduże, ale lepsze niż na statku posiłki i nocleg po drodze w hostelu (nie pływa się nocą). Dystans Nauta - Yurimagłas pokonamy w dzień i kilka godzin, doplywajac do celu rano. Statkiem są to podobno bite trzy dni, a po sześciu dniach rejsu do Iquitos, jakkolwiek byla to swietna przygoda, nie mamy najmniejszej ochoty na stratę czasu.

O piątej siadamy na naszych miejscach, plecaki zostawiwszy daleko na dziobie, razem ze stertą innych bagaży. Na pokład wchodzą kolejni pasażerowie oraz obnosni sprzedawcy, oferujący ładowarki, ciasteczka, lekarstwa medycyny naturalnej, tabletki na każdą dolegliwość, nożyczki i wszystko to, co w tym momencie wydaje nam się najmniej przydatne.

Po chwili zaczyna grać muzuka. Początkowo znosimy ją dobrze, jeszcze nieswiadomi tego, ze głośniki tuż naprzeciw których siedzimy, nie zamilkną już nigdy. NIGDY! Muzyka, filmy i kabarety (bo telewizorki też są, a jakże!). Tym będą nam umilać podróż przez najbliższe półtorej doby. Natężenie dzwieku jest takie, ze musimy założyć korki do uszu a i tak trudno nam wytrzymać. Wszyscy inni w siódmym niebie. Kolejną godzinę "Sekretów Peruwianskiego humoru" pasażerowie przyjmują z niegasnacym entuzjazmem. Pan, ktory przebiera się za Panią i klepie się po posladkach jest nagradzany salwami śmiechu. Aktorzy, przebrani za grubasów, tańczący do nowowoczesnej muzyki bawią wcale nie mniej.

W przerwie od kabaretów, raczeni jesteśmy filmami z lat dziewięćdziesiątych. Strzelanina, wybuchające samochody i jedna wybitna jednostka, zabijająca strzelajacy do niej batalion gangsterów z rewolweru. Potem wschodnie sztuki walki. Łamanie desek dlonią. Łmanie cegieł dłonią. Wybitna jednostka, zabija bez użycia broni batalion gangsterów, chcący ją zabić bez użycia broni. Nie da sie tego oglądać. Ale nie oglądać też się nie da, bo glosniki ryczą.

Ryczą także, gdy gra muzyka. Jesli w Peru słychać muzykę, prawie na pewno jest to miejscowy pop o miłości. Niewiesci, cieniutki głosik, śpiewa o tym, jak to cierpi i jak to już nie może wytrzymać bez niego, lub dla odmiany z nim. Po przesłuchaniu 5 piosenek, ma się praktycznie pewność, że tekst powtórzy się z którąś z wczesniejszych. A piosenek takich są setki i wydaje mi się, ze przesluchalismy je wszystkie...

Powyzszy opis pasuje do każdego środka transportu zbiorowego w Ameryce Poludniowej, ale my najbardziej cierpielismy w Peru, szczególnie na Bote rapido. Z wielką ulgą pożegnaliśmy Amazonię, zeszliśmy na stały ląd i wsiedlismy na pakę przeladowanego pick upa. W uszach szumial tylko wiatr...






sobota, 9 lipca 2016

IP- wyprawa do dżungli

Kilka słów o tym, jak zorganizować wypad do dżungli. Nie oszukujmy się, Cejrowskim nie jesteśmy, dla National Geographic nie pracujemy, więc jak ktoś planuje 100 dniową wyprawę, żeby odnaleźć ostatni okaz czegoś-tam, to tutaj nie dowiecie się, jak się do tego przygotować. Chociaż wymienione niżej firmy już pewnie będą wiedziały, jak się za to zabrać.

GDZIE ZACZĄĆ?
Firmy zajmujące się organizacją wycieczek do dżungli można znaleźć w kilku okolicznych miastach. W Iquitos można znaleźć kilkadziesiąt takich firm. Zamieszczone tutaj skany są ich oficjalną listą, którą dostaliśmy w biurze turystycznym. Wiemy też, że można znaleźć firmy w wioskach Nauta i w Lagunas. Jest ich na pewno mniej, ale ich ludzie znajdą Cię wszędzie (jesteś biały, świecisz).

CENA GRA ROLĘ
Standardowa cena w Iquitos za 1 dzień w dzień w dżungli to około 200SOL. W biurze Amazon Adventure Expeditions (http://www.myamazontours.com/), na które się zdecydowaliśmy, dostaliśmy zniżkę studencką (sami ją zaproponowali bez proszenia, więc to pewnie cena standardowa) i płacilismy 150SOL/os/dzień. Da się też znaleźć biura supertanie, gdzie koszt za 1 dzień to około 90-100SOL. W Nauta zaproponowano nam cenę 150SOL/os/dzień w przypadku spania w lodge albo 100SOL/os/dzień jeśli spalibyśmy w namiotach w przygotowanym specjalnie do tego miejscu pod dachem (whaaaat?!).
Z Lagunas dostaliśmy ofertę 135SOL/os/dzień, nocleg w lodge. Koszt dojazdu do Lagunas collectivo+ barque rapido to okolo 10+120SOL (patrz IP-Iquitos).
Zdaje się, że poza Iquitos jest taniej, ale trzeba doliczyć koszta dojazdu do tego miejsca. Nie byliśmy w każdej możliwej firmie, więc podane biura są randomowe.

DOKĄD DO DŻUNGLI?
Tylko kilka biur z Iquitos ma zezwolenie na organizację wycieczek do Rezerwatu Pacaya- Samiria, patrz tutaj. Reszta biur ma swoje logde poza tym rezerwatem. Niektóre stacjonują w Reserva de Rio Yarapa czy Rio Yanayacu. Najtańsze wspomniane wyżej biuro ma swój logde na północ niedaleko od Iquitos i można mieć wątpliwości czy dżungla tam jeszcze w ogóle jest dżunglą. Osobiście tam nie byliśmy, słyszeliśmy tylko, że tereny wokół Iquitos są bardzo zniszczone i lepiej popłynąć gdzieś dalej. Z drugiej strony spotkaliśmy się też z pozytywnymi opiniami nt. tego miejsca.  Wszystko zależy od tego, czego się oczekuje. Próbowaliśmy zorientować się, czy dżungla w wyżej wymienionych rezerwatach różni się od siebie, dowiedzieliśmy się, że nie, ale nie umiemy stwierdzić, czy odpowiedź ta była prawdziwa. Ponoć w obu przypadkach jest to la selva secundaria, a żeby zobaczyć la selva primaria, czyli dżunglę pierwotną, bardziej dziką i z większymi i starszymi drzewami, trzeba by było mieć jeszcze dodatkowe 5dni (my mielismy tylko 4 dni) oraz dodatkowe kilka tysięcy soli.
Wybierając się do rezerwatu Pacaya Samiria trzeba pamiętać, że obowiązuje tam zupełny zakaz używania silników  w łodziach. Z jednej strony to dobrze, bo mniej straszy się zwierzęta (jak płyniecie na silniku ze swoim przewodnikiem, to nie ma problemu, żeby się umówić, że jakiś czas popłyniecie bez silnika, żeby poobserwować zwierzęta albo po prostu mieć cicho). Z drugiej strony jednak dopłynięcie gdziekolwiek dalej w głąb dżungli zajmuje dużo więcej czasu, więc nawet jeśli jesteście w Pacaya Samiria, to nie dopłyniecie do jego dzikiego serca, bo będzie to bardzo czasochłonne, energochłonne i kosztochłonne.

SPANIE?
Trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, czego oczekuje się od tej wycieczki. My mieliśmy pomysł, żeby nocować pod namiotem/ w hamakach w środku dżungli. Nie chcieliśmy spać jedynie w logde=campamiento, czyli domkach z łazienkami, a nie wszystkie firmy wyraziły na to zgodę. I chcieliśmy przedzierać się przez chaszcze. I to się udało, chociaż trzeba przyznać, że wydeptanych ścieżek w okolicach naszego lodge (spędziliśmy tam 1 noc) był sporo. Jak pojechaliśmy na biwak, gdzie dwie noce spędziliśmy w hamakach i specjalnych moskitierach, to było znacznie lepiej. Niektórym brak nieprzetartego szlaku w ogóle nie przeszkadza, czują się lepiej, jak widzą, co mają pod stopami i nie muszą przedzierać się przez pajęczyny i zostawiające w skórze 1 centymetrowe ciernie palmy a niektórzy woleliby chociaż czasem zejść z utartej ścieżki. Wybór należy do Ciebie.
Jeśli już wiesz, że chcesz spać w logde, to pomyśl, na jakim standardzie Ci zależy. Nasze logde nie miało zbyt wysokiego standardu, miało dziurawe ściany, podłogę i siatki w oknach (witajcie skorpiony, pajączki i inne robactwo), ale miało toaletę przy pokoju (to że istniała, to najlepsze, co można było o niej powiedzieć). Prąd przez 2 godz wieczorem. Nad łóżkami oczywiście moskitiery. Wygód zero :p Ale na pewno da się znaleźć takie logdes, które będą miały klimę, prąd, basenik i hamaczek na tarasie. Ale my nie tego szukaliśmy.

AKTYWNOŚCI
Z obserwowaniem zwierząt podczas spacerów jest różnie, bo to nie jest zoo i każde zwierzę trzeba znaleźć, zauważyć wśród drzew. Największy wpływ  na to, czy to się uda, ma szczęście, dopiero na drugim miejscu pogoda a na końcu umiejętności przewodnika.
Innymi aktywnościami, które oferowało nasze biuro było łowienie piranii, szukanie w nocy kajmanów, obserwowanie ptaków o poranku, wycieczka do wioski, nocne spacery, obserwowanie delfinów, szukanie roślin jadalnych i leczniczych. Wszystko bardzo nam się podobało, ale na wstępie zastrzegliśmy naszemu przewodnikowi jedną rzecz, żeby uniknąć rozczarowań- że nie chcemy płynąć do żadnych autochtonów, którzy będą udawali, że tak na co dzień się malują i ubierają i że to wcale nie pod nas... Jakoś nas to nie kręciło.

CO JESZCZE TRZEBA WIEDZIEĆ?
1. Przewodnik ma mówić po angielsku czy wystarczy hiszpański?
2. Firma zapewnia wyżywienie na miejscu w postaci 3 posiłków dziennie, jakieś owoce i wodę bez ograniczeń. Lepiej zapewnić sobie podwieczorki i jakieś przekąski.
3. Must have: czołówka/latarka, repelent, czapka, długie spodnie i bluzka z długim rękawem, kurtka przeciwdeszczowa. Kalosze (zakłada się je przy każdym wyjściu z lodge) zapewnia firma.
4. W polskich instytutach chorób tropikalnych sugeruje się chemioprofilaktyke przeciwmalaryczną przed wyjazdem w rejony zagrożone zakażeniem, a niewątpliwie Amazonia jest takim rejonem. My zdecydowaliśmy się brać doxycyklinę, na którą zarodźce malarii w tym rejonie nie są oporne. Przyjmuje się 1 tabl co 24h, można podczas posiłku  (nawet lepiej, bo może powodować kłopoty żołądkowe, a to najlepszy sposób zapobiegania im). Rozpocząć należy 2 dni przed wyjazdem w strefę wysokiego zagrożenia chorobą i kontynuować  cały pobyt w strefie i przez 4 tygodnie po opuszczeniu tej strefy. Podczas przyjmowania nie można się opalać, trzeba stosować kremy z filtrem UV.
Doxycyklina jest lekiem na receptę, zapoznajcie się dobrze z ulotką przed podjęciem decyzji o jej stosowaniu. My wybraliśmy ją ze względu na przystępną cenę i brak oporności zarodźców w tym rejonie. Więcej info:

http://www.medycynatropikalna.pl/

Dżungla 3 i 4 dzień

Trzeciego dnia po śniadaniu idziemy w głąb dżungli. Tutaj podoba nam się jeszcze bardziej. W ogóle nie ma ścieżek ani śladów butów. O ile przyroda wygląda podobnie do okolic bazy o tyle widać, ze bywa tu dużo mniej osób. Małpy, ogromne drzewa nad ktorymi da się dostrzec przelatujące papugi, niezmiennie nam imoonują. Jednak najfajniejsze doswiadczenie to zjedzenie Suri, prosto z natury. Augusto co jakiś czas podnosi z ziemi nieznany nam orzech, rozłupuje go maczetą i sprawdza a potem odrzuca. Orzech ma w sobie twardy, bialy miąższ, o bardzo delikatnym posmaku kokosa, ale nie tego szukamy. W końcu udało się znaleźć! W niektórych orzechach mieszka sobie Suri. Czyli biała larwa. To kolejny lokalny przysmak, ale tylko dla prawdziwych twardzieli*. Wcześniej, dlugo się zastanawiałem, czy bylbym w stanie zjesc sporego, bialego, żywego robala. Nie jest to łatwe zadanie, ale sie udaje! I powiem tylko tyle, że gdyby to nie był robak, tylko coś bardziej akceptowanego jako produkt spożywczy, mozna byloby z powodzeniem sprzedawać Suri w Europejskich cukierniach.

Po obiedzie płyniemy łowić piranie w jeziorze. Udaje się złowić tylko kilka. Bestie zjadają mięso nabite na haczyk w kilka minut, ale same nie chcą się nadziac...

Wieczorem, z pająkami już za pan brat, strącam kilka osobników, wielkosci w Europie zupełnie niespotykanej z mojego plecaka (był poza moskitierą). To samo robię z dwucentymentrowym skorpionem, który upodobał sobie moskitierę małżonki. Następnie, w zgodzie z naturą, idziemy spać.

Czwarty dzień ogranicza się do powrotu do bazy, z oglądaniem ptaków z peke peke po drodze i obserwowaniem szarych i różowych delfinów. Po obiedzie wracamy do Nauty, gdzie żegnamy się ze wszystkimi. Nie wracamy do Iquitos, tylko następnego dnia wsiadamy w bote rapido - czyli szybką łódź i plyniemy do Yurimaguas. Rejs trwa 1,5 dnia.

*I twardzielek. Żonę też udało się namówić!





piątek, 8 lipca 2016

Pablo

Pablo jest młodym przewodnikiem. Jest dobrze zbudowany, ma krótkie włosy i skośne oczy. Teraz pełni bardziej rolę asystenta niż przewodnika, bo szefem jest Augusto. Sam prawie nigdy nie rozpoczyna rozmowy, więc dopiero po kilku dniach wiem o nim wiecej niz nic. Mieszka we wiosce, jego rodzina uprawia maniok i platany (a jakże) oraz lowi ryby siecią z łodzi.

Nawet podczas naszego wyjscia do dżungli, co wieczór zarzuca sieci, zeby przywieźć ryby do swojej wioski. Cześć sprzeda a to, czego mu się nie uda, da rodzinie. Rzeka, przy ktorej się znajdujemy, jest oddalona od ludzi, więc jest bardzo żyzna.

Bardzo ciekawilo mnie, jak właściwie łowi się ryby siecią w rzekach i jeziorach. Mieszkając od zawsze we Wroclawiu, wiedziałem o tym sposobie połowu tylko tyle, ile jest na jego temat w Nowym Testamencie.

Sieci zarzucamy wieczorem, by wyciągnąć je skoroswit. Siec zarzuca się w takim miejscu, zeby ryby, które w nocy płyną na płytką wodę odpocząć, wpadły w pułapkę. O piątej rano nastepnego dnia wyplywamy we dwóch z obozowiska. Plyniemy przez chwile we mgle (jak Skrzetuski na Sicz), wpływamy w trzciny i podejmujemy sieci. Ryby są dość mocno zaplątane w siec i martwe. Często trzeba trochę rozerwać sieć, żeby wydostać z niej rybę, zajmuje to kilka minut.
"Zlapalo się bardzo dużo! U siebie nigdy bym tyle nie zlowil! Ostatnio, złapałem tylko pięć. To tyle co nic!" Widać, że jest zadowolony. "Kiedyś, jak przyplynąłem rano z połowu i zacząłem sprzedawać, udało mi się sprzedać wszystko. Ktos prosił o trzy, ktoś o cztery i tak zeszło, co do ostatniej! Moja żona to spała, bo ona lubi długo spać. A u nas targ rozpoczyna się o piątej i jak szybko czegoś nie kupisz, to później już nic nie zostaje. Przychodzę do domu a ona się dziwi, że wszystko mi kupili i nic nie przynioslem. Bo o tej godzinie na targu juz nic się nie kupi. Kto wstaje późno, nie je!"

Zlowilismy około 40 ryb, dwóch gatunków. Jeśli Pablo udałoby się sprzedać wszystkie, zrobiłby mniej więcej 30 zł


czwartek, 7 lipca 2016

Augusto

Augusto ma 65 lat, choć gdy przyszło mi oceniać jego wiek, strzelałem w mniej niż 50. Jest szczupły, śniady i bardzo wytrzymały fizycznie. Ma dorosłych synów, żona nie żyje. Chodzi ubrany w dresowe spodnie, starą, dziurawą bluzę i czapkę. Na nogach ma niezbędne w dżungli kalosze a w ręce maczetę. Nie mówi zbyt dużo, ale gdy opowiada robi to ciekawie. Pracuje jako przewodnik po dżunglii od 20 lat. Średnio w miesiącu ma dwa zlecenia po kilka dni każde. Mieszka w małej wiosce w okolicach Iquitos, gdzie przeprowadził się z miasta. Tam łatwiej mu jest żyć - uprawia m. in. platany i maniok (jak chyba wszyscy).
W pracy z turystami ma dużo doświadczenia. I dobrego i złego. Z dużym rozżewnieniem wspomina parę z holandii, która uratowała mu życie, gdy ukąsił go wąż. Było to bardzo daleko od jakiejkolwiek cywilizacji. Noga spuchła mu i zsiniała, ból uniemożliwiał wykonanie jakiejkolwiek czynności. Bał się, ze umrze, daleko od domu, gdzieś w dżungli, bez wiedzy rodziny. Holendrzy sami sterowali łódką, płynąc rzeką do najbliżej wioski oddalonej o kilka dni drogi. Na szczęśie we wiosce była surowica przeciwko jadowi tego gatunku węży. Z wioski przetransportowano go do więszego szpitala, gdzie powoli dochodził do siebie.
Gdy wyzdrowiał, kolejne zmartwienie: nie wiedział jak ma zapłacić za szpital - nie miał pieniędzy.
"Augusto! Nie martw się o pieniądze. Dla nas, najważniejsze jest, że już dobrze się czujesz. Zapłaciliśmy za twoje leczenie" - Usłyszał od pary z Holandii. Wspomina ich do dzisiaj. Natomiast gdy widzi w dzungli jadowitego węża, zawsze go zabija.
Opowiadał też o zlych doświadczeniach. Świadczą też o nich jego nawyki. Dwukrotnie i bardzo szczegółowo uzgadniał z nami, co bedziemy jeść w dżungli, co dla nas było zupełnie drugorzędne. Poza tym, gdy raz, podczas nakladania makaronu wywrócila sie menazka i spagetti wypadlo na ziemie, myślał ze nam nie smakuje i ze w ten sposob pokazujemy swoje oburzenie.
Dla nas z góry było ustalone inne menu, niż dla przewodników. Przewodnicy jedli to co w amazonii najańsze, czyli ryby i platany. Dla delikatnych Europejczyków przygotowywano rano - luksusowe jajeczka a na obiad luksusowe spagetti. Do kolacji nie doszliśmy, bo zaprotestowalismy przeciwko przygotowywaniu dla nas oddzidlnego posiłku i od tego czasu jedliśmy to samo. (I to zdecydowanie ciekawsze rzeczy, niż makaronik i jajeczka. Nietety dużo mniej eleganckie...)

środa, 6 lipca 2016

Dżungla dzień 1 i 2

W Iquitos, turysta nie jest w stanie przejsc przez centrum nie bedac zaczepionym przez kilku naganiaczy, oferujących wycieczke do dzungli. Są lepko - przesympatyczni i niesłychanie namolni. Do dżungli bardzo chcielismy sie wybrać, wiec kontakt z nimi był tym bardziej nieunikniony i traumatyczny.

Pierwszego dnia dojeżdżamy samochodem z Iquitos do Nauty, gdzie przesiadamy sie w łódkę i okolo poludnia doplywamy do bazy. Stanowi ją kilka domków z drewna, połączonych pomostem z jadalnią i wspolnym tarasem. W oknach nie ma szyb, tylko siatki a spi się pod moskitierami.
Po obiedzie idziemy z naszym przewodnikiem Augusto, na pierwsze wyjscie do dzungli. Jest parno i gorąco, ale do wytrzymania, mimo, że pocimy się cały czas. Lata też trochę komarów, ale duzo mniej niż się spodziewaliśmy. Więcej jest podobno w lecie, a teraz mamy coś w rodzaju zimy. Długo chodzimy pośród wysokich drzew obrosnietych lianami. Niektore drzewa maja kilka metrów średnicy i robią na nas ogromne wrażenie. Wszędzie jest mokro. Często idzie się przez błoto i trzeba uważać, zeby się nie zapaść i nie utopic kaloszy. Po drodze Augusto opowiada nam o niektórych roślinach i sposobach na ich wykorzystanie. "Polujemy" też na małpy, zeby zrobić im jakieś fajne zdjęcie. Wracamy do bazy juz po zmroku, napotykając się na kilka sporych pająkow i żabę wielkości niewielkiego jamnika.

Kolejnego (drugiego) dnia po obiedzie plyniemy peke peke w górę rzeki założyć obóz i spędzić w nim dwie noce. Dobijamy do brzegu w okolicach wielkiego drzewa. Nie widać żadnych śladów wcześniejszego obozowiska, wiec podejrzewam, że od dluzszego czasu nikt tu nie nocowal. A trochę się bałem, że jedziemy do starego, dobrego, zadeptanego miejsca na kemping, gdzie zawsze, wszyscy biwakują. Augusto mówi jednak, że nie tak dużo osób jest zainteresowanych nocowaniem poza bazą. Wczesniej wcale nie znał tego miejsca, tylko mu się spodobało z peke peke i dla tego tu jestesmy.



Rozwieszamy hamaki, ktore wkladamy w specjalne moskitiery przystosowane do hamakow. Ledwo dotykają ziemi i są szczelne ze wszystkich stron. Nad tym wszystkim plandeka, przymocowana do drzew za pomocą cienkich lian, ktore w dżungli pełnią rolę łatwo dostępnych linek. Przed wejsciem w ziemie zostały wbite dwa patyki, na ktorych wiesza się kalosze do góry nogami.

-Augusto, zobacz jaki pająk!
-Gdzie?
-Tutaj, gdzie świecę. Duży! (Cieszę się w duchu, wczoraj w nocy kilka godzin szukaliśmy tarantul i innych duzych pająków)
-Lepiej odejdźcie i idźcie po tej stronie, tutaj.
-Jest jadowity?
-Tak. I agresywny.
-Bardziej niż tarantula?
-Duzo bardziej. I wytrzepcie dobrze kalosze rano, przed założeniem.

W nocy płyniemy szukać kajmanow. Na duże nie mamy szans a i małe trudno spotkać o tej porze roku. Dość długo plyniemy, swiecac latarką i szukając odblasku ich oczu, aż w końcu przez chwilę widzimy żółty błysk. Podplywamy do brzegu, Pedro wychodzi w kaloszach do wody, chwilę się skrada i nagle łapie metrowego kajmana w okolicach glowy i ogona. Chwilę go oglądamy i robimy zdjęcia, ale trochę (a nawet bardziej niż trochę) glupio nam męczyć takie fajne zwierze, tylko dla naszej zachcianki. Kajman ląduje w wodzie. Niech spokojnie rośnie do swoich czterech metrów długości. Tak czy inaczej miał szczęście, że nie trafił na grilla. To tutejszy przysmak.

Wejscie do hamaka w moskitierze i jeszcze przygotowanie w nim spiwora tak, zeby teraz nie grzał, ale za kilka godzin był łatwo dostępny (bez podparcia stopą ziemi) jest dość dużym wyzwaniem. Przydało się kilka nocy praktyki na statku do Iquitos, ale i tak nie jest łatwo. Po wejsciu do moskitiery, trzeba jeszcze wybić wszystkie komary, ktore dostały się do środka. Zajmuje to dobrych kilka minut. Potem mozna spokojnie leżeć, słuchać różnych odgłosów z zewnatrz (dominuje bzyczenie) i wpatrywać się w ciemność. A ciemność dżungli, spotęgowana przez plandekę i moskitierę jest absolutnie nieprzenikniona. Nie widać NIC.

wtorek, 5 lipca 2016

IP-Iquitos

Dojazd z Pucallpy:
Statkiem (la lancha): firm transportowych jest kilka. Polecaną czyli najbezpieczniejszą i z flotą w najlepszym stanie jest firma Henry. Odpływa z Puerto Henry, codziennie lub co kilka dni, trzeba się pofatygować osobiście do portu, żeby poznać datę i godzinę odpłynięcia. Przybliżoną, bo zawsze może się ona opóźnić o kilka godzin, do wieczora, następnego poranka, następnego popołudnia... Najlepiej być 2-3 godz przed planowym odbiciem od brzegu,  żeby móc wybrać sobie miejsce na hamak i je sobie zająć (rozwieszajac hamak oczywiście, rezerwacji brak). Najlepsze miejsca są na drugim pokładzie (pierwszy jest towarowy, ale generalnie chodzi o to, że im niżej, tym chłodniej), i jak najbardziej z przodu (żeby było daleko od silnika). Na tym pokładzie śpi znaczna większość  podróżujących, jest tłoczno i gwarno, ale bardzo milo i można poprzyjaźnić się  z tambylcami. My polecamy wybrać sobie miejsce w jednym ze środkowych rzędów- trzeba się trochę nagimnastykowac, żeby gdziekolwiek wyjść, ale jakby ktos chciał coś ukraść to ma trudne zadanie. Niektórzy podróżni wybierają najwyższy pokład,  żeby nie być w tłumie,  jednak tam jest bardzo ciepło w ciągu dnia i dodatkowo nie da się rozmawiać z powodu pracującego silnika. Większość statkow jest 4 pokładowa, ale zdarzają się też większe. W wioskach po drodze dosiadają się nowi pasażerowie i z powodu zajętego pierwszego pokładu idą na wyższe,  więc koniec końców nawet na samej górze jest sporo ludzi. Jeszcze innym wyjściem jest wykupienie kabinki, nie orientuję się,  ile to kosztuje, ale wiem, że wtedy dostaje się własną toaletę (jest ona położona tam gdzie inne toalety, ale ta ma kłódkę) i trochę lepsze jedzenie. W kabinie w trakcie dnia robi się gorąco, więc i tak jest się zmuszonym przebywać na hamakach na najwyższym pokładzie, póki nie zajdzie słońce.
Tolalet jest około 8 do ogólnego użytku (na około godziny 150osob) każda ma prysznic (bardziej rura z kurkiem). Woda zarówno  z prysznica jak i z umywalek, to woda prosto z rzeki, może jakoś lekko przefiltrowana, ale nadal ma kolor rzeki. Lekko chłodna, ale nie lodowata, więc z kąpielą nie ma problemu. Trzeba pamiętać, żeby zęby myć wodą z butelki.
Wydawane są trzy posiłki dziennie, od pierwszego pełnego dnia po wypłynięciu. Desayuno=śniadanie 6:30- 250ml zupy mlecznej i 2 bułki, almuerzo=obiad 11:30- ryż z makaronem/ ziemniakiem z kawalkiem  kości kurczaka ( da się tam czasem znaleźć trochę mięsa) i łyżką grochu lub fasoli, cena=kolacja 17:30- rosół z makaronem/ ryżem z małym kawałkiem mięsa i gotowanym platanem. Na pokładzie jest sklepik, w którym coś tam można kupić, jakieś słodkie napoje i niewiele więcej.
Na pokład trzeba zabrać ze sobą: wodę/coś do picia i papier toaletowy. Warto zabrać też jakieś owoce i warzywa, które wytrzymają w cieple np mandarynki, pomarańcze, pomidory, papryki. Po drodze statek zatrzymuje się w około 6 wioskach. Z większości z nich na  statek przychodzą tambylcy sprzedawać grillowane ryby (1-5SOL), juanes (ryż w liściach maranta z kawałkiem kurczaka,  1SOL) owoce (arbuz, papaja, banany), porcjowane ciasta, popcorn w paczkach, chipsy z platanów (0,5SOL), napoje gazowane (2,5L, 5SOL) i wodę.
Samolot może być alternatywą dla statku. W centrum Pucallpy można znaleźć biura firm latających do Iquitos.
Nocleg: DO UZUPELNIENIA

piątek, 1 lipca 2016

Statek - Carlos, Walter i Kiki

Carlos, Walter i Kiki to trzech wesolych chopakow. Wystarczy się do nich zbliżyć, a już zaczynają żartować z siebie nawzajem i śmiać się głośno. Pewnie też biegali by po pokładzie jak dzieciaki, ale wiek im na to juz nie pozwala. Mają po około 60 lat i są pelnymi życia emerytami. Wszyscy są wykształceni i pracowali w przemyśle naftowym.

Walter: Kiki to mucako!
Ja: Co to znaczy mucako?
W:To taki co ma 5 kobiet! Ha ha ha!

Carlos: Ja juz jestem na emeryturze i nie pracuję.
W: Tak, jest juz na emeryturze. Od pasa w dół! I juz nie "pracuje"!

Żarty proste, ale szybko mija z nimi czas.

Carlos mówi, że w okolicy Iquitos oraz w Pucallpie kwitnie handel kokainą. Wlasciciel przedsiębiorstwa zeglugowego "Henry" (ma tak samo na imie) dorobil się na narkotykach. Nie wykluczone, że nasz statek też coś tam wiezie. Wszyscy wiedzą o jego procederze, ale Policia go nie rusza. "Zarobił kokosy a patrz czym karmi pasażerów! Ha ha!"
 Ale poza tym w okolicy jest spokojnie. Jest zadowolony, że mieszka w Iquitos i dumny ze swojego miasta. Bardzo chwali okolice. Mówi, że mieszkają tu dobrzy ludzie i można dobrze i spokojnie żyć. Pokazywał ubogie wioski, które mijalismy i zachwycał się. "Tutaj jest spokojnie, można sobie spokojnie żyć i włos Ci z głowy nie spadnie".

Ps
Rano Pastor nie dawał za wygraną. Rozpoczął codzienną naukę - to nic, że nikt nie miał na nią ochoty. Nauka poranna zwykle trwała nie mniej niż 1,5 godz., wieczorna (magnetofonowa) 1 godz. Dość szybko jednak został zagluszony muzyką. Wola ludu.