wtorek, 10 lipca 2012

Przez rododendrony do Adishi - średniowiecznej osady



Dzień 2 Zhabeshi-Adishi
Czy to mina? Jak ktoś wie, niech napisze, proszę.

Po przeczekaniu porannego prysznica z nieba, zza chmur wynurzyło się słońce. Tego dnia czekała nas ostra wspinaczka, przejście grani i zejście do Adishi. Po jakiś dwóch godzinach znowu zaczęło padać. Szlak oczywiście gdzieś się schował i nie mogliśmy go znaleźć. To był dzień, w którym oznakowanie widzieliśmy tylko 2 razy. Padało i była mgła. Nawigowaliśmy pośród rododendronów, innych chaszczy i przedzieraliśmy się przez nie. Zdobywanie grani było bardzo mozolne. Gdyby nie GPS, kompas i dobra mapa, sytuacja byłaby niebezpieczna. Odradzam wybieranie się w trasę do Ushguli bez GPSa i umiejętności posługiwania się nim.  Jak ma się szczęście i idzie cały czas po szlaku w dobrej pogodzie, to niema problemu. Ale Kaukaz bywa kapryśny. Trudno liczyć na piękną pogodę.

Tego dnia widzieliśmy też coś co wyglądało i prawdopodobnie było rozbrojoną miną przeciwpiechotną! Fajnie, co?

Adishi jest wioską, która zrobiła na nas największe wrażenie podczas całej Podróży. Z kilkudziesięciu domów, zamieszkałych jest około dziesięciu. Z tego co wiemy, od bardzo niedawna da się tam dojechać jeepem, wcześniej tylko konno lub piechotą. 

Ukryte w dolinie, Adishi!
Pada deszcz. Pomiędzy kamiennymi budowlami wiją się wąskie błotniste uliczki. Gdzieniegdzie, między licznymi śladami kopyt i racic małymi strumieniami spływa błoto. Pusto. Ani żywej duszy. Słychać kapanie deszczu, trzeszczenie drewna i skrzypienie jakiejś poluzowanej okiennicy. Jednak odgłos zwierząt z chlewów i stodół, których nie sposób odróżnić od budynków mieszkalnych zdradza, że osada jest zamieszkała. Chcieliśmy kupić chleb i ser. Pukam do drzwi, po chwili otwiera młody chłopak. Nie mają już dzisiaj chleba, mamy pójść do sąsiadów. Kolejne stare, drewniane drzwi, które trudno odróżnić od wejścia do stodoły albo od okna. Otwiera kobieta. Za drzwiami widzę otaczający całe piętro krużganek, w którym gdzieniegdzie brakuje szyby w oknie. Głębiej ciemna izba, w izbie piec, i dwójka dzieci w starych swetrach. Bawią się na podłodze. Tutaj też nie mają chleba. 

-A nie, zostało jeszcze ¾ bochenka!
-Ile płacę?
-Nie, nic, na zdrowie!

Jest tam kto?
Pukam jeszcze do jednych drzwi. Tym razem to było wejście do zagrody. Ktoś mi otworzył bramkę kilka metrów dalej i zaprosił do domu. W środku też wszystko drewniano-kamienne. Kupiliśmy jeszcze dwa bochny i ser. Ser z mleka własnych krów, chleb własnoręcznie wypiekany w opalanym drewnem piecu… Zapłaciliśmy wcale nie więcej niż w Tbilisi, chociaż gdyby nawet zaproponowano mi cenę dwukrotnie większą, byłem na to gotowy i zapłaciłbym bez mrugnięcia okiem…

Większość domów i wierzy obronnych zostało wybudowanych XI-XIIw. Wciąż mieszkają tam ludzie, zwierzęta. Zabytki, na które gdzie indziej chuchano by i dmuchano, są wykorzystywane jako szopy i chlewy. Często opuszczone niszczeją. Elektryczności nigdzie niema, chyba w jednym oknie widziałem antenę satelitarną, więc ktoś musiał mieć agregat. 

Wydawało nam się, że jesteśmy w jednej z nielicznych, autentycznych, średniowiecznych osad, jakie zachowały się na świecie.

Noc spędzamy za Adishi, blisko rzeki.

Więcej informacji praktycznych o Swanetii w poście: IP-Swanetia 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz