Tatvan to małe miasteczko w środku Tureckiego Kurdystanu.
Głęboka prowincja. Poza bliskością wulkanu i jeziora Van niema nic do
zaoferowania. Turystów zero. Prawie wszyscy mieszkańcy miasta, z wyłączeniem pracowników
państwowych, takich jak nauczyciele, policjanci i żołnierze, są Kurdami.
Pomiędzy niskimi, obłażącymi farbą budynkami z wielkiej płyty pędzą stare
samochody i Dolmusze. Obok supermarketów typu Carrefour Expres kwitnie handel
uliczny i biegają obnośni sprzedawcy. Cały ten normalny miejski harmider w pewnym
momencie znika…
Po zjechaniu stopem z Wulkanu (w samochodzie osobowym było
nas osiem osób) i sprawdzeniu cen autobusów do Batman udało nam się w końcu
znaleźć tani hostel. Jako, że nie było jeszcze późno poszliśmy się przejść i
zrobić małe zakupy. Zaraz miało zmierzchać. Weszliśmy w miejski gwar, który w
tureckich miastach wieczorem wzrasta a nie słabnie i szliśmy wzdłuż głównej
ulicy.
W pewnym momencie
zaobserwowaliśmy ogólne poruszenie. Każdy gdzieś biegł. Coś musiał szybko
załatwić, wykonać jeszcze ten ostatni ruch. I wtedy Muezin zaczął śpiewać. W tym momencie można przerwać codzienny post w
trakcie Ramadanu i po całym dniu wreszcie coś wypić i zjeść. MOMENTALNIE życie
w mieście zamarło. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Ludzie
zamykali swoje małe sklepiki, odchodzili od kas w których pracowali i zaczynali
JEŚĆ! Przez pierwsze dziesięć minut nie słychać było nic poza szczękaniem
sztućców. Dochodziło ono z każdego okna, każdej bramy i małych stolików
rozłożonych naprędce ze znajomymi z pracy. Czuliśmy się jak na spacerze po mieście w
środku wigilijnego wieczoru, z tym że kolację jedzono także pod gołym niebem.
Po kwadransie wszystko powoli zaczęło wracać do porządku a po pół godzinie na
ulicach znów było tłoczno. Tylko ludzie jacyś tacy weselsi… Syci!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz