niedziela, 22 lipca 2012

Na kurdyjskiej prowincji



Tatvan to małe miasteczko w środku Tureckiego Kurdystanu. Głęboka prowincja. Poza bliskością wulkanu i jeziora Van niema nic do zaoferowania. Turystów zero. Prawie wszyscy mieszkańcy miasta, z wyłączeniem pracowników państwowych, takich jak nauczyciele, policjanci i żołnierze, są Kurdami. Pomiędzy niskimi, obłażącymi farbą budynkami z wielkiej płyty pędzą stare samochody i Dolmusze. Obok supermarketów typu Carrefour Expres kwitnie handel uliczny i biegają obnośni sprzedawcy. Cały ten normalny miejski harmider w pewnym momencie znika…  
Po zjechaniu stopem z Wulkanu (w samochodzie osobowym było nas osiem osób) i sprawdzeniu cen autobusów do Batman udało nam się w końcu znaleźć tani hostel. Jako, że nie było jeszcze późno poszliśmy się przejść i zrobić małe zakupy. Zaraz miało zmierzchać. Weszliśmy w miejski gwar, który w tureckich miastach wieczorem wzrasta a nie słabnie i szliśmy wzdłuż głównej ulicy.
 W pewnym momencie zaobserwowaliśmy ogólne poruszenie. Każdy gdzieś biegł. Coś musiał szybko załatwić, wykonać jeszcze ten ostatni ruch. I wtedy Muezin zaczął śpiewać.  W tym momencie można przerwać codzienny post w trakcie Ramadanu i po całym dniu wreszcie coś wypić i zjeść. MOMENTALNIE życie w mieście zamarło. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Ludzie zamykali swoje małe sklepiki, odchodzili od kas w których pracowali i zaczynali JEŚĆ! Przez pierwsze dziesięć minut nie słychać było nic poza szczękaniem sztućców. Dochodziło ono z każdego okna, każdej bramy i małych stolików rozłożonych naprędce ze znajomymi z pracy.  Czuliśmy się jak na spacerze po mieście w środku wigilijnego wieczoru, z tym że kolację jedzono także pod gołym niebem. Po kwadransie wszystko powoli zaczęło wracać do porządku a po pół godzinie na ulicach znów było tłoczno. Tylko ludzie jacyś tacy weselsi…  Syci!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz